czwartek, 19 maja 2011
"Dzienniki" Gombrowicza (w teatrze)
W prywatnym teatrze Tomasza Karolaka, aktora, który właśnie dostał swoje pięć minut na medialno-tabloidalno-serialowo-reklamowym świeczniku, powstał spektakl „Dzienniki" na podstawie zapisków (zapisków! to mało powiedziane, miniesejów filozoficznych raczej!), jakie Gombrowicz prowadził w latach 1953-1966. Pójdę – pomyślałem z pełną świadomością, że dzieło jaśnie panicza Witolda jest nie do przeniesienia na deski teatru. Dlatego też mogłem się spodziewać dużych cięć w tekście, spłycenia ideologii, ograniczenia wątków. Byłem na to przygotowany. Jednak to, co zobaczyłem, przerosło moje wyobrażenia.
A zobaczyłem przypadkowy i bezsensowny zlepek mało śmiesznych gagów, z których kompletnie nic nie wynika. Piotr Adamczyk jeżdżący po scenie na krześle biurowym i machający publiczności wygląda jak parodia samego siebie z okresu „papieskiego". Tomasz Karolak, który dwoi się i troi, żeby było i śmieszno, i straszno. Niestety, jest tylko straszno. Połowa padających tekstów, mimo – dosłownie – zapluwania się z wysiłku, pozostawała niezrozumiała. A nie siedziałem daleko, słuch też mam nie najgorszy.
Magdalena Cielecka chodząca w tę i z powrotem po scenie nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Sprawiała wrażenie osoby wziętej z przypadku, z ulicy, z łapanki. Siłą niemal zaciągniętej na scenę. Chyba że to specjalnie. O, to pardon, wtedy – świetna rola. Tylko po co? Reszta gdzieś przepada w mrokach zbiorowej niepamięci publiczności. Broni się jedynie Jan Peszek, ale to aktor wybitny. Wszędzie zagra tak, że wiadomo, z kim mamy do czynienia. Z wytrawnym aktorem znającym swoje miejsce w sztuce.
Gdyby Gombrowicz to zobaczył, zwątpiłby w jakąkolwiek siłę sztuki. Już go widzę, jak siedzi ze swoimi zapiskami i jedna po drugiej wyrywa kartki. Dziennik staje się coraz cieńszy. Kartki lecą na dół, spadają na scenę i zasypują aktorów. Po niedługim czasie ze sterty papierów wystają im już tylko głowy z groteskowo wyszczerzonym uśmiechem. Spada deszcz, a z dzienników robi się papka bez treści. Fizyczna miazga, makulaturowe błocko na przemiał. Cóż, nie wystarczy zatrudnić najlepszych i najdroższych aktorów, których nazwiska przyciągną publikę. Trzeba mieć jeszcze coś do powiedzenia.
Dzienniki Gombrowicza są do czytania. Nie do oglądania. Niech ten spektakl będzie przestrogą dla innych reżyserów, których los pokusi o wyczyn przeniesienia ich do teatru. Gombrowicz to był mądry facet. Co można wystawić na scenie – napisał w formie dramatu. Z prozy filozoficzno-wspomnieniowej dramatu zrobić się nie da. Dlatego Imka poszła o krok dalej – zrobiła tragedię.
Teatr Imka, "Dzienniki", reż. Mikołaj Grabowski.
poniedziałek, 9 maja 2011
Kto ma owce...
Marcin Michalski i Maciej Wasielewski. Dwóch chłopaków zafascynowanych Wyspami Owczymi. Dzięki nim dostajemy zbiór reporterskich obrazków, wrażeń, impresji o ludziach niezwykłych, niezłomnych. Rzuconych na wystające z wody kilkanaście niewielkich wysepek, których Europejczyk kontynentalny nie jest w stanie wskazać na mapie; a usłyszawszy ich nazwę, utwierdza się w przekonaniu, że niechybnie chodzi tu o bajkową krainę rodem z opowieści Tolkiena.
Autorzy wchodzą w życie mieszkańców. Sami zresztą zostają do tego zaproszeni. Tam nie ma tajemnic. Drzwi zamykać nie trzeba. Nic przed nikim się nie ukryje. Sąsiad wie, jaką bieliznę noszę, a ja wiem, co po pracy robi prezenterka telewizyjna. To sceny z życia prowincji (mówiąc językiem Balzaka). Mikroświat, raj poszukujących samotności introwertyków. Tu możesz być odludkiem i nikt nie nazwie cię aspołecznym dziwadłem.
To opowieść o narodzie żyjącym na uboczu, w swoim własnym, często niebezpiecznym, ale dość przytulnym świecie. To opowieść o ludziach, którym jest w życiu dobrze. Którzy – niczym u Reja – wiodą żywot poczciwy. Bo to opowieść o zgodzie. Z sobą samym, ze społecznością, z życiem, z naturą. Zazdrość bierze.
To prezent nie tylko dla miłośników tej mniej znanej Skandynawii. To także pozycja dla tych, którzy chcą się dać przekonać lub zaskoczyć, że życie to nie tylko huczne winopicie przy wtórze gromkich śpiewów na południu naszego kontynentu. W tej samej Europie żyją ludzie, którzy nie tyle czerpią życie, co smakują je. I to nie pełnymi garściami, lecz szczyptami. Okruchami przyjemności branymi po trochu w dwa palce.
Tyle że intensywność tej szczypty dorównuje, a może nawet przewyższa wszystkie błękity greckiego nieba; wesołe pieśni Włochów w Neapolu; fioletowe pola lawendy i zapach ziół w Prowansji; migające czerwienią suknie kobiet, które tańczą flamenco na ulicach hiszpańskich miasteczek; żółte larwy lizbońskich tramwajów pnące się mozolnie po stromych uliczkach.
Tam rządzi cisza, samotność wchodzi do domostw, wiatr przywiewa twórczą inspirację, surowość klimatu uczy pokory, częste deszcze zmywają głowy najbardziej pyszałkowatym zarozumialcom. Witamy w świecie, gdzie nie ma lepszych i gorszych. Gdzie pracownik w przetwórni ryb jest równy premierowi.
Jest jednak i druga strona tego zielonego, owczego medalu. Autorzy nie uciekają od tematów kontrowersyjnych, wstydliwych. Doroczne polowania na grindwale, które hańbią ocean szkarłatną barwą mordu; tolerancja wobec mniejszości seksualnych pozostawiająca wiele do życzenia (dość wspomnieć bojkot pani premier Islandii, która odwiedziła Wyspy Owcze wraz z żoną); skrywane głęboko kompleksy. I właśnie na tym polega dobry reportaż. Nie ubarwia, nie koloryzuje rzeczywistości. Pokazuje prawdę. Tak po prostu. Uczciwie.
PS Chłopaki, „Antka” napisał Prus.
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski, "81:1 Opowieści z Wysp Owczych", Czarne 2011.
Subskrybuj:
Posty (Atom)