czwartek, 25 sierpnia 2011

Zarechotała polskość


Nie kryję, że z prozą Jacka Dehnela mam pewien problem. Dwojaka jej natura. Dwojaki przeze mnie odbiór.

Z jednej strony, przyznać trzeba, talent literacki ma Dehnel niewątpliwy. Jego proza gładko sunie przez wyobraźnię czytelnika, pozostawiając za sobą wyraziste obrazy i masę pytań. W przypadku „Balzakianów" to filozofia codzienności. To cztery minipowieści o losach niczym niewyróżniających się mieszkańców naszego kraju. Tak zwykłych, tak przeciętnych i nieciekawych, że aż godnych opisania. A w nich – wady i przywary nas wszystkich. Całego społeczeństwa. Jest i zazdrość, i zawiść, i potrzeba udowodnienia swojej lepszości, pycha, próżność, gnuśność, dorobkiewiczostwo, niewiara we własne siły, zacietrzewienie, wrogość do innych, kumoterstwo, karierowiczostwo, kompleksy, zaściankowość, prowincjonalność, pretensje do lepszego świata, słoma w butach, wielkie ambicje, nieśmiałe marzenia, rozczarowania, porażki, śmierć (choć ani to wada akurat, ani przywara).

Bo też cyklik ten miał być w zamierzeniu autora próbą zmierzenia się z cykliskiem francuskiego powieściopisarza z pierwszej połowy XIX wieku. Balzak podarował nam kompletny niemalże opis społeczeństwa swoich czasów. Dehnel podsuwa nam zaledwie drobny kawałek owego wielkiego balzakowskiego zwierciadła (że użyję nieśmiertelnego stendhalowskiego porównania), które zdążyło rozbić się na miliony części od śmierci genialnego Francuza w 1850 roku. A wszystko u nas jakby gorsze, bardziej mdłe, wyblakłe. Wielkie pieniądze nie aż tak wielkie; zawrotne kariery nie takie znów zawrotne; intensywność barw nie tak oślepiająca; miasta nie tak fascynujące jak balzakowski Paryż; jedynie prowincja bardziej zaściankowa niż w XIX w. Ot, taka sobie powiatowość, lokalna taka polskość.

Nie odbijamy się w pięknym zwierciadle w złotych ramach dumnie przechadzającym się po paryskich trotuarach. Co najwyżej, i to też z niemałym trudem, możemy dostrzec się w zaparowanych lusterkach łazienkowych w plastikowej ramce w kształcie kwiatka, jakie masowo produkowano w PRL-u. „Balzakiana" to mikrokosmos polskości w kilku jej aspektach. Osobiście odbieram te prozatorskie impresje jako satyrę na nasze społeczeństwo. Jako pokazanie paluchem tego, co drażni, co uwiera, krzywdzi poczucie przyzwoitości i estetyki. A ja nie lubię opowieści o szczęśliwych i nieskazitelnych bohaterach. Ja lubię potaplać się w brudzie, smrodzie, biedzie, błocku intelektualnym. Bo tam życie dzieje się naprawdę. Nie w głowach ludziom udawanie. I za to autorowi dziękuję.

Z drugiej strony jaki mam z tym problem? Co jest nie tak? Bo coś jest przecież. Być może będzie to jeden z najgłupszych zarzutów, ale zgrzyta mi... nadmierne dopieszczenie formy. Mam wrażenie, że autor co jakiś czas nie może się wprost powstrzymać przed popisaniem się jakimś słówkiem, bardziej zawiłą składnią, wycyzelowanym do granic przyzwoitości niuansem językowym, konceptem filologicznym, który wyskakuje ni z tego, ni z owego. A gdzie taka forma do treści?! Gdzie o prostych ludziach takim językiem pisać?! Na poezję sobie zostawić. A tu niech mi kurzy siwym słowem w oczy, a nie raczy – ą, ę, – wyrafinowanym smaczkiem.

A może ja po prostu trochę mu zazdroszczę...? Ech, jednak gdzieś w trzewiach zarechotała mi ta polskość. Szlag by ją!

Jacek Dehnel, Balzakiana, WAB, 2008.

piątek, 5 sierpnia 2011

Stosunek seksualny nie istnieje (Uwaga! Zawiera wulgaryzmy)


„Na początku była chuć” – pisał Stanisław Przybyszewski w 1904 roku, kiedy obwieszczał narodowi swoje „Requiem aeternam”. Nieco ponad wiek później jakiś gówniarz śmie obwieścić, że stosunek seksualny nie istnieje. To Jaś Kapela. Mam nadzieję, że nie obrazi się za gówniarza, ale kiedy wydał swoją książkę, miał zaledwie dwadzieścia cztery lata. I poruszył krytykę. Wstrząsnął czytelnikami. Niektórymi umysłami nawet zawładnął. Zdobył wyznawców, ale też uzbrojonych w wartości przeciwników, wrogów z ramienia katolicyzmu wojującego i obrońców moralności (cokolwiek to znaczy).

A o co poszło? O dwóch chłopców. Z pozoru niewinnych. Bohaterów stosunku, którego nie było. Choć miał się odbyć. Wojtek i Eligiusz. Kumple ze studiów. Obaj chcą, ale nie mogą. Obaj coś udają. Przed sobą samymi i sobą nawzajem. Obaj w pewnym momencie z czegoś rezygnują. Obydwóm coś się nie udaje. Dwaj frustraci. Dni upływają im na filozofowaniu o dziwkach, seksie, Żydach, chujach, jebaniu, masturbacji, spermie, Dodzie, gejach, Polakach, Niemcach i innych nacjach, sztuce, religii i wielu innych problemach – ogólnie mówiąc – egzystencjalno-społeczno-filozoficznych lub moralno-fizjologicznych, jeśli tak można je ze sobą powiązać.

Kapela nie boi się wsadzać w usta bohaterów twierdzeń typu: „No tak. I Powstanie Warszawskie. Cioty musiały się buntować. Źle nam było pod Niemcem?”. Mocne, co? Ale to jest literatura! I w sumie dobrze, że ktoś ma odwagę pisać takie rzeczy. Kiedy trzeba, zdzierać maski polskiej obłudy i zaściankowości. Pokazywać jedną z wielu (bo przecież tak naprawdę nie ma jedynej słusznej) gąb naszego narodu. Wystarczyło przecież uderzyć w stół, żeby podniosły się krzykliwe głosy wielkich patriotów gotowych oddać krew za to, że według nich jest inaczej. Za to, że Polska jest tam, gdzie oni. Taką oto szczekliwą krytyką obnażyli się wszyscy dumni obrońcy jedynej, jak twierdzą, prawdy. Aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby ta książka ukazała się dwa lata później. W czas wewnętrznych, polsko-polskich burz.

Nie chcę pisać, że ta powieść to jakiś wielki przełom w dziejach naszej najnowszej literatury, bo tak – moim zdaniem – nie jest. Jestem tylko wdzięczny autorowi za jego niezależność myślenia, jakiś rodzaj powieściowego buntu przeciwko zastanej rzeczywistości, za coś przypominającego różowe wargi sromowe na czarnym tle władzy polskiego kościoła. Lubię autorów wiercących kijem w mrowisku. Drażniących się z naszą historią i kulturą. I nawet, jeśli ma to być twórczość obrazoburcza, to cóż z tego? Kto kazał pisać w sposób układny, bogobojny i hurrapatriotyczny?

Poza tym nie o wulgaryzmy w prozie Kapeli chodzi. Nie o to, że kogoś chciał obrazić. Kwestią nadrzędną jest tutaj współczesna Polska. Ta, w której teraz żyjemy. A jak ją widzą, tak ją piszą. Drodzy krytycy, nie obrażajcie się zatem na język, na te wszystkie latające po książce chuje, walenie konia i spermę. Nie patrzcie na autora jako na antysemitę i anty-Polaka. Ta książka jest o każdym z nas. O Polakach i o naszym – czy tego chcemy, czy nie – kraju.

A może Kapela napisał to wszystko, bo mu zależy na dobru kraju? A wiadomo, kiedy obywatele zaspokojeni seksualnie, to i przyrost naturalny większy. I gospodarka lepiej funkcjonuje. I z każdym rokiem dobrobyt większy kwitnie. Jaki jest zatem morał tej powieści? Polacy, do łóżek! Niech stosunek seksualny zaistnieje! A wtedy wszystkim będzie łatwiej. Przecież na początku była chuć! A wszystko z niej!

Jaś Kapela, "Stosunek seksualny nie istnieje", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2008.