sobota, 17 marca 2012

Realizm magiczny w wydaniu podbiegunowym

Tajemnicze i niespotykane rzeczy dzieją się na Islandii pod koniec XIX wieku. Najpierw do wybrzeży półwyspu Reykjanes przybija statek widmo. Potężny żaglowiec, na pokładzie którego miejscowi znajdują dziewięćset beczek z tranem, a także dziewczynę dzikuskę (Syrenę Jonsdóttir) przywiązaną za nogę łańcuchem do wspornika. Zaopiekuje się nią zielarz Fryderyk, który niedawno przybył z Kopenhagi, gdzie się kształcił.

Tymczasem wielebny Baldur Skuggason rusza w góry na polowanie. Jest styczeń. I, rzecz niesłychana, ruda lisica, ruda jak wulkaniczna lawa, przemyka po śnieżnej bieli. Wielebny zaczaja się na nią i po osiemnastu godzinach oddaje strzał. Na nocnym niebie lubieżnie falują zielone zorze. Huk wywołuje lawinę, która spycha nieszczęśnika w skalną niszę i przysypuje śniegiem.

Zaczyna się bardzo realistycznie, by po pewnym czasie przejść w magiczny realizm rodem z Ameryki Południowej. A chwilami nawet surrealizm (sceny, w której wielebny rozmawia z zabitą, lecz później ożywioną lisicą na temat elektryczności z pewnością nie powstydziłby się Salvador Dali). Może nawet w pewien rodzaj baśni dziejącej się w świecie rzeczywistym. Baśni, w której – oprócz ludzi – bohaterami są również zwierzęta. I przyroda. Dzika, wymagająca szacunku i pokory. A w tym wszystkim jakaś tajemnica, niepokojąca i mroczna. Jakiś sekret, niedopowiedzenie, słowa zamiecione pod dywan (albo raczej przysypane śniegiem). Rozwiązanie nastąpi w nieco uproszczonym (w formie listu do przyjaciela) zakończeniu.  

To proza poetycka, która odsłania nam widok na Islandię z lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. To realizm magiczny w wydaniu podbiegunowym. Tu islandzka przyroda wystukuje takt, nadaje rytm ciągom słów. Grają światła i półświatła, cienie i półcienie, słowa i półsłówka, które trzeba łapać między wersami, chwytać jak płatki sypiącego się z nieba śniegu. Bo każdy z nich, zanim rozpłynie się w pamięci, najpierw delikatnie poruszy literackie nerwy. Będzie jak chwilowe odczucie chłodu na skórze. A zaraz za nim przyjdzie kolejne… I wszystkie utkają opowieść o Baldurze Wielebnym, który, przysypany lawiną, z lisem rozmawiał. I o mądrym zielarzu wykształconym w Kopenhadze, który zaopiekował się przedziwną istotą nazwaną Syreną.

Przy okazji wielkie brawa dla tłumacza, Jacka Godka, którego przekład i kunsztowna stylizacja językowa sprawiają, że jest to książka wyjątkowa.

Sjón (Sigurjón Birgir Sigurðsson, ur. 1962 w Reykjaviku) to islandzki poeta i prozaik. Pisze między innymi teksty piosenek dla Björk. W roku 2005 powieść „Skugga Baldur” otrzymała nagrodę literacką przyznawaną przez Radę Nordycką.

Sjón, Skugga Baldur. Opowieść islandzka, przeł. Jacek Godek, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2009.

czwartek, 1 marca 2012

Historia miłosno-architektoniczna


Ildefonso Falcones, autor jednej z najbardziej poczytnych ostatnio powieści hiszpańskich, z wykształcenia jest prawnikiem. Swoje zainteresowania historią prawa katalońskiego w okresie średniowiecza przeniósł na karty powieści. Wyszło z tego dzieło potężne, siedmiusetstronicowe i – jak to zazwyczaj z takimi dziełami bywa – dość niespójne, na przemian nudne i wciągające, raz arcyciekawe, raz nieznośnie irytujące. Chociaż, jak na debiut, całkiem udane.

Całość składa się z kilku warstw. Nadrzędny wątek stanowi historia głównego bohatera Arnaua opisana od dnia jego narodzin do późnej starości. Ujmę to w jednym zdaniu: pochodzący z chłopskiej rodziny niewolnik wyrywa się do miasta i krok po kroku wygrzebuje się ze swojego podłego stanu. Z przyjemnością śledzimy jego drogę, karierę, sukcesy, porażki, miłości, nieszczęścia… Sporo tego. Jak w życiu. Niestety momentami bywa potwornie ckliwie: Arnau jest dobry i wierzący, niesie pomoc wszystkim potrzebującym, broni uciśnionych, kocha przyjaciół, mści się na wrogach. Klasyka. Czyta się miło pod warunkiem, że nie oczekujemy zbyt dużo od powieści popularnej. Ja nie oczekiwałem i dzięki temu nie zawiodłem się.


Kolejna warstwa to dość obszerna i podana ze szczegółami historia prawa. To nic innego jak erudycyjne popisy autora, które dość szybko nużą czytelnika. No, chyba że ten akurat lubuje się w tajemnicach prawa czternastowiecznej Katalonii. To zdecydowanie najsłabsza część książki. Wszelkie wtręty prawnicze psują klimat opowieści. Nie pasują do całości. Jak wspomniałem, autor jest z wykształcenia prawnikiem, i to chyba jego największa wada jako debiutującego pisarza.


Nierzadko zdarza się, że – swoją skąd inąd bogatą wiedzę z zakresu prawa średniowiecznego – autor wsadza w usta prostych chłopów, niewykształconych średniowiecznych robotników, uzyskując w ten sposób niezamierzony (chyba) efekt komiczny. Szczególnie, że wywody te wyglądają jak żywcem przepisane z podręcznika dla studentów. Swoją drogą to nawet niezły pomysł na skecz kabaretowy – średniowieczny rolnik tłumaczący prawniczym językiem zasady funkcjonowania folwarku pańszczyźnianego i rzucający od niechcenia łacińskimi nazwami poszczególnych przywilejów. Widać, że Falcones wykonał kawał dobrej roboty, zgłębiając niuanse średniowiecznego prawa, ale lepiej tę wiedzę wykorzystać w pracy naukowej, nie w powieści pisanej z myślą o masowym odbiorcy.


Tłem wszystkich wydarzeń jest budowa katedry Santa Maria del Mar w Barcelonie. I przyznać trzeba, że wciągające są opisy jej powstawania. Trud, znój, łzy, krew, śmierć – zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak wiele wysiłku włożyli prości ludzie w to, żebyśmy teraz mogli (niestety, często bezrefleksyjnie) pstrykać zdjęcia cyfrówkami i iść dalej wąskimi uliczkami Starego Miasta. Katedra jest bohaterką tytułową powieści i bez wątpienia – obok Arnaua – jej częścią centralną. W tym przypadku wszelkie szczegóły i terminologia techniczna służą dobrej sprawie, zbliżają czytelnika do architektonicznego arcydzieła. Pozwalają wniknąć w jego strukturę i poznać tajemnicę konstrukcji, a tym samym dostrzec i docenić potężną pracę, jaką wykonali budowniczowie i zwykli robotnicy w ciągu kilkudziesięciu lat.


Krótko – świetna, momentami porywająca historia architektoniczno-miłosna zepsuta niepowstrzymaną chęcią unaukowienia na siłę.


Ildefonso Falcones, Katedra w Barcelonie, przeł. Magdalena Płachta, Wyd. Albatros, 2011.