czwartek, 1 marca 2012

Historia miłosno-architektoniczna


Ildefonso Falcones, autor jednej z najbardziej poczytnych ostatnio powieści hiszpańskich, z wykształcenia jest prawnikiem. Swoje zainteresowania historią prawa katalońskiego w okresie średniowiecza przeniósł na karty powieści. Wyszło z tego dzieło potężne, siedmiusetstronicowe i – jak to zazwyczaj z takimi dziełami bywa – dość niespójne, na przemian nudne i wciągające, raz arcyciekawe, raz nieznośnie irytujące. Chociaż, jak na debiut, całkiem udane.

Całość składa się z kilku warstw. Nadrzędny wątek stanowi historia głównego bohatera Arnaua opisana od dnia jego narodzin do późnej starości. Ujmę to w jednym zdaniu: pochodzący z chłopskiej rodziny niewolnik wyrywa się do miasta i krok po kroku wygrzebuje się ze swojego podłego stanu. Z przyjemnością śledzimy jego drogę, karierę, sukcesy, porażki, miłości, nieszczęścia… Sporo tego. Jak w życiu. Niestety momentami bywa potwornie ckliwie: Arnau jest dobry i wierzący, niesie pomoc wszystkim potrzebującym, broni uciśnionych, kocha przyjaciół, mści się na wrogach. Klasyka. Czyta się miło pod warunkiem, że nie oczekujemy zbyt dużo od powieści popularnej. Ja nie oczekiwałem i dzięki temu nie zawiodłem się.


Kolejna warstwa to dość obszerna i podana ze szczegółami historia prawa. To nic innego jak erudycyjne popisy autora, które dość szybko nużą czytelnika. No, chyba że ten akurat lubuje się w tajemnicach prawa czternastowiecznej Katalonii. To zdecydowanie najsłabsza część książki. Wszelkie wtręty prawnicze psują klimat opowieści. Nie pasują do całości. Jak wspomniałem, autor jest z wykształcenia prawnikiem, i to chyba jego największa wada jako debiutującego pisarza.


Nierzadko zdarza się, że – swoją skąd inąd bogatą wiedzę z zakresu prawa średniowiecznego – autor wsadza w usta prostych chłopów, niewykształconych średniowiecznych robotników, uzyskując w ten sposób niezamierzony (chyba) efekt komiczny. Szczególnie, że wywody te wyglądają jak żywcem przepisane z podręcznika dla studentów. Swoją drogą to nawet niezły pomysł na skecz kabaretowy – średniowieczny rolnik tłumaczący prawniczym językiem zasady funkcjonowania folwarku pańszczyźnianego i rzucający od niechcenia łacińskimi nazwami poszczególnych przywilejów. Widać, że Falcones wykonał kawał dobrej roboty, zgłębiając niuanse średniowiecznego prawa, ale lepiej tę wiedzę wykorzystać w pracy naukowej, nie w powieści pisanej z myślą o masowym odbiorcy.


Tłem wszystkich wydarzeń jest budowa katedry Santa Maria del Mar w Barcelonie. I przyznać trzeba, że wciągające są opisy jej powstawania. Trud, znój, łzy, krew, śmierć – zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak wiele wysiłku włożyli prości ludzie w to, żebyśmy teraz mogli (niestety, często bezrefleksyjnie) pstrykać zdjęcia cyfrówkami i iść dalej wąskimi uliczkami Starego Miasta. Katedra jest bohaterką tytułową powieści i bez wątpienia – obok Arnaua – jej częścią centralną. W tym przypadku wszelkie szczegóły i terminologia techniczna służą dobrej sprawie, zbliżają czytelnika do architektonicznego arcydzieła. Pozwalają wniknąć w jego strukturę i poznać tajemnicę konstrukcji, a tym samym dostrzec i docenić potężną pracę, jaką wykonali budowniczowie i zwykli robotnicy w ciągu kilkudziesięciu lat.


Krótko – świetna, momentami porywająca historia architektoniczno-miłosna zepsuta niepowstrzymaną chęcią unaukowienia na siłę.


Ildefonso Falcones, Katedra w Barcelonie, przeł. Magdalena Płachta, Wyd. Albatros, 2011.

3 komentarze:

  1. Witam w nowym miejscu i pytam po co ta przprowadzka? Trudniej mi będzie mieć kontrolę co się dzieje w tym blogu ;P

    OdpowiedzUsuń
  2. Bookfo! Przepraszam za zamieszanie! Dużo łatwiej mi się tu administruje. Nie chciałem nikomu robić trudności :-(

    OdpowiedzUsuń
  3. No ja rozumiem, ze powod musial byc powazny :) Szkoda tylko, ze blox i blogger sa niekompatybilne :/
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń