„Good night, Dżerzi” to, mam wrażenie, prezent od Głowackiego dla
nieżyjącego kolegi, może rodzaj hołdu albo podziękowania. Ale bynajmniej nie
laurka, żadne tam peany. Kosiński jest tutaj człowiekiem z kości i krwi. Często
także z wielu innych płynów ustrojowych.
Poznajemy go poprzez jego związki, emocje, nocne życie w brudnych klubach
nowojorskiego podziemia. Jest być może taki, jaki był za życia – cyniczny,
złośliwy, pyszny, zimny na pokaz, nieszczery, niezrozumiały; w głębi duszy
chorobliwie wrażliwy, zakompleksiony, wiecznie uciekający przed własną tożsamością.
To osoba wzbudzająca skrajne emocje. Od uwielbienia po nienawiść. Od
współczucia do zazdrości. Człowiek irytujący, a zarazem taki, od którego nie
można oderwać wzroku. Bożyszcze kobiet o wyglądzie daleko odbiegającym od żurnalowego
amanta. Człowiek zagadka. Dzisiaj praktycznie nie do rozgryzienia.
Niestety, ciekawy bohater nie wystarczy. Musi się znaleźć świetny pisarz, który go zgrabnie przedstawi odpowiednio dobranym i celnym słowem, zaprezentuje w dobrze skrojonej formie powieściowej. Głowacki natomiast gromadzi w swojej opowieści zbyt wiele wątków, skacze,
przenosi czytelnika z miejsca na miejsce. Sprawia to, że odbiór całości do
lekkich nie należy. A i przyjemności z tego niewiele. Próbowałem wczuć się w
narrację Głowackiego, w ten język szorstki, chropowaty, ale nie potrafię. Do
mnie to nie przemawia. Czasami mam
wrażenie zwykłej, wręcz bezczelnej popisówki językowej, szarżowania formą, byle
tylko jeszcze bardziej nadąć swoje nadmiernie przerośnięte ego.
Zawsze uważałem Głowackiego za człowieka
zarozumiałego i mało skromnego (ocena nieobiektywna, bo nie znam pisarza
osobiście). Wystarczy przypomnieć sobie agresywną kampanię reklamową „Good
night, Dżerzi”. Był czas, kiedy jaskrawoniebieskie litery na okładce waliły po
oczach z każdego niemal billboardu. Fakt, że książka zdecydowanie potrzebowała
tak silnego wsparcia. Sama by się nie obroniła.
Janusz Głowacki, Good night, Dżerzi, Świat Książki, Warszawa 2010.