czwartek, 5 kwietnia 2012

Samo się nie obroni

W powieści Janusza Głowackiego o Jerzym Kosińskim fakty mieszają się z fikcją. Bo też autorowi nie chodzi o prawdę. Czy Kosiński rzeczywiście pisał swoje utwory, czy miał wynajętego człowieka? Dlaczego odebrał sobie życie? Na te pytania odpowiedzi nie szukajmy już nigdzie. I tak jej nie znajdziemy.

„Good night, Dżerzi”  to, mam wrażenie, prezent od Głowackiego dla nieżyjącego kolegi, może rodzaj hołdu albo podziękowania. Ale bynajmniej nie laurka, żadne tam peany. Kosiński jest tutaj człowiekiem z kości i krwi. Często także  z wielu innych płynów ustrojowych. Poznajemy go poprzez jego związki, emocje, nocne życie w brudnych klubach nowojorskiego podziemia. Jest być może taki, jaki był za życia – cyniczny, złośliwy, pyszny, zimny na pokaz, nieszczery, niezrozumiały; w głębi duszy chorobliwie wrażliwy, zakompleksiony, wiecznie uciekający przed własną tożsamością. To osoba wzbudzająca skrajne emocje. Od uwielbienia po nienawiść. Od współczucia do zazdrości. Człowiek irytujący, a zarazem taki, od którego nie można oderwać wzroku. Bożyszcze kobiet o wyglądzie daleko odbiegającym od żurnalowego amanta. Człowiek zagadka. Dzisiaj praktycznie nie do rozgryzienia.

Niestety, ciekawy bohater nie wystarczy. Musi się znaleźć świetny pisarz, który go zgrabnie przedstawi odpowiednio dobranym i celnym słowem, zaprezentuje w dobrze skrojonej formie powieściowej. Głowacki natomiast gromadzi w swojej opowieści zbyt wiele wątków, skacze, przenosi czytelnika z miejsca na miejsce. Sprawia to, że odbiór całości do lekkich nie należy. A i przyjemności z tego niewiele. Próbowałem wczuć się w narrację Głowackiego, w ten język szorstki, chropowaty, ale nie potrafię. Do mnie to nie przemawia. Czasami mam wrażenie zwykłej, wręcz bezczelnej popisówki językowej, szarżowania formą, byle tylko jeszcze bardziej nadąć swoje nadmiernie przerośnięte ego.

Zawsze uważałem Głowackiego za człowieka zarozumiałego i mało skromnego (ocena nieobiektywna, bo nie znam pisarza osobiście). Wystarczy przypomnieć sobie agresywną kampanię reklamową „Good night, Dżerzi”. Był czas, kiedy jaskrawoniebieskie litery na okładce waliły po oczach z każdego niemal billboardu. Fakt, że książka zdecydowanie potrzebowała tak silnego wsparcia. Sama by się nie obroniła.

Janusz Głowacki, Good night, Dżerzi, Świat Książki, Warszawa 2010.

3 komentarze:

  1. Miałam podobne wrażenie, czytając tę powieść. Cóż, dramaty Głowackiego są według mnie jego szczytowym osiągnięciem. "Z głowy" pewnego rodzaju wisienką na torcie jego twórczości.Cała reszta jakby na przymus(pomijam tu oczywiście jego scenariusze do kultowych przecież filmów).

    Beata Januszkiewicz
    podtytulem.blox.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za komentarz. Miło wiedzieć, że nie jestem osamotniony w tej opinii.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie czytałam tej książki, chociaż oczywiście kupiłam. Głowacki to dość specyficzny pisarz, a napisał o kimś jeszcze bardziej specyficznym i na dodatek zagadkowym. Może dlatego wyszło jak wyszło?
    Przyznam się, że odkładam czytanie tego z miesiąca na miesiąc. Z obawy, żeby się nie rozczarować?
    Dramaty, zwłaszcza Kopciucha, uważam za doskonałe.
    Pozdrawiam serdecznie i przyznam, że zaskoczył mnie ten Reykjavik ;) Znajdziesz chwilę na mejla?

    OdpowiedzUsuń