Reżyser Artur Tyszkiewicz nie boi się Roku Słowackiego. Nie straszne mu też widmo historii z 1974 roku w postaci pędzących na Hondach Goplany, Skierki i Chochlika, którymi 35 lat temu zaskoczył wszystkich Adam Hanuszkiewicz. Tyszkiewicz robi spektakl swój, wolny od nawiązań. Bez względu na rocznice i obchody. Bez patrzenia na wieszcze, literackie i teatralne świętości.
Przed sceną kanał dla orkiestry po brzegi wypełniony plastikowymi butelkami - to jezioro Gopło. Skierka i Chochlik w absurdalnych, karykaturalnych strojach wyciągniętych niemal z kontenera na odpadki (kubły na śmieci stanowią zresztą integralną część scenografii). Goplana wijąca się niczym wyrzucona z wody tołpyga. Pustelnik zamknięty w szafie. Do tego wiejska chata i dwie nieobyte dziewuchy marzące o lepszym życiu. I Kirkor żyjący ponad stan, który objawia się niby spełnienie ich marzeń. Ponadto Tyszkiewicz wprowadza do spektaklu element dodatkowy - świetnie spełniający swoją funkcję chór. Towarzyszy on nam od początku do końca przedstawienia. Dopowiada niewypowiedziane, jest głosem skierowanym do publiczności, objaśnia, komentuje - wielka Grecja powraca w Teatrze Narodowym we wspaniałym, ultranowoczesnym stylu!
Brawa należą się także za zachowanie tekstu dramatu bez znaczących cięć. Reżyser nie bawi się - dzięki Bogu - w skoki akcji i przesunięcia dialogów. Niepotrzebny mu taki teatralny montaż. Dlaczego? Ponieważ ma pomysł na całość. Nie musi uciekać w formę, aby zakryć brak interpretacji. Bardzo udanie wydobywa elementy komiczne z tekstu Słowackiego. Gra nimi, nadaje nowe sensy, wtłacza w odpowiednio dobrane konteksty. Dzięki temu wiele scen staje się anegdotycznymi. Patrzymy na zachowania bohaterów i nieźle się bawimy. Często jednak spod tego śmiechu dobija się do naszych sumień gorycz, ironia, na końcu zaś trwoga. Wszak na twarzy Balladyny wciąż widnieje ten, nadany jej przez autora, ariostyczny uśmiech.
To groteskowe pomieszanie elementów komicznych i tragicznych jest czystą realizacją wizji Juliusza Słowackiego. Tyszkiewicz świetnie sobie z tym poradził. Dzięki temu spektakl ma szansę dotrzeć do szerokiego grona widzów. Z naciskiem na młodzież. Tak, tak, tę szkolną, która obowiązkowo musi „Balladynę" przeczytać. Być może narażę się teraz na atak, ale spektakl jest na tyle dobry, że ci najoporniejsi uczniowie, którzy za żadne skarby nie przeczytają dramatu, z powodzeniem mogą ograniczyć się do przedstawienia w Narodowym. Powinno to zabrzmieć jak komplement dla reżysera. Spektakl bowiem oddaje wszystko to, co poeta chciał w nim zawrzeć. Śmiem twierdzić nawet - choć może zabrzmi to jak pyszna uzurpacja - że sam autor byłby zaszczycony, gdyby dane mu było ujrzeć taką inscenizację.
W rolę tytułową wcieliła się Wiktoria Gorodeckaja, młoda, debiutująca niedawno aktorka, od stycznia należąca do zespołu Teatru Narodowego, i stworzyła postać przede wszystkim wiarygodną. A to najważniejsze. Jej Balladyna jest z początku prostą, ubogą dziewczyną z wiejskiej chaty. Nieco wulgarną, butną, ubraną bez gustu, z akcentem à la Jagna z „Chłopów", i podobnie jak ona znikającą wieczorami z kochankiem w zaroślach.
Następnie przeistacza się z wiejskiej dziewczyny, godnej politowania, w postać wybitnie tragiczną, wielokrotną morderczynię z pałacowych komnat. I choć słoma z butów wciąż jej wystaje, ona za wszelką cenę stara się dopasować do nienaturalnych dla siebie wnętrz. Jak w klasycznej tragedii zdejmuje nas litość pomieszana z trwogą. Kiedy w ostatniej scenie sama na siebie wydaje wyrok. Kiedy - „Winna śmierci" - brzmią jej ostatnie słowa, chociaż doskonale wiemy, jak całość się kończy, drżymy w nienazwanym lęku, zanim słowa te padną.
Chyba ze strachu, gdyż tak naprawdę sami nie wiemy, czy w ostatniej chwili Balladyna przypadkiem nie powie czegoś innego - „A dajcie wy mi wszyscy święty spokój!" - na przykład. Oglądamy znane, ale jakby pierwszy raz, na nowo. Bo też jest to rzecz zupełnie nowa. Świeża, wartka, śmieszna, zaskakująca. Dobra - po prostu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz