piątek, 24 września 2010
Bar "Bambino" i przemijanie
Heraklit z pewnością nie jako pierwszy wykrzyknął „Panta rhei!". Nie był również odosobniony Jan Kochanowski, pisząc „Zacność, uroda, moc, pieniądze, sława/ Wszystko to minie jako polna trawa". I nie Szymborska ostatnia oznajmiła: „... zła godzino [...] jesteś, a więc musisz minąć". Inga Iwasiów, autorka powieści „Bambino" (nominacja do nagrody Nike 2009), także nie jest wolna od podobnych przemyśleń.
Gdyby poważnie przyjrzeć się całej światowej literaturze, ponad 90 proc. wszystkich książek - w mniej lub bardziej bezpośredni lub świadomy sposób - traktuje o upływającym czasie. W tym stwierdzeniu można pójść jeszcze dalej - wszystkie książki są o przemijaniu! Albo inaczej - można je interpretować w kategoriach przemijania. Choćby z tego powodu, że bez względu na treść, same poddane próbie czasu, ostają się lub nie w pamięci ludzi i historii literatury. I nawet z pozoru błahy wierszyk o kwiatkach nieznanego autora z XVII wieku, dla nas - żyjących tu i teraz - będzie z perspektywy kilku wieków wierszem o czymś, co minęło! Bo gdzież są tamte kwiaty!? W powieści też nie można pominąć kategorii czasu! Nawet gdybyśmy na trzystu stronach opisali jedną sekundę, ta sekunda przecież mija! I minie! Zostawmy jednak na boku rozważania filozoficzno-literackie i powróćmy do Ingi Iwasiów i „Bambino".
Maria, Jan, Anna i Ula. Ich czworo odgrywa główne role w tym ponurym spektaklu. Bohaterowie znaleźli się w powojennym Szczecinie. Mieście brudnym, smutnym, poszarzałym nie tylko od lat wojennych, ale także od trosk i zmartwień jego mieszkańców, którzy snują się po nim wpleceni w codzienną rutynę - wyrwani z rodzinnych domów. Miejscem, które ich łączy, jest bar mleczny „Bambino". Przez tę niepozorną, peerelowską jadłodajnię przepływają wody ich życia. Każde z nich ma inną przeszłość, inne doświadczenia. Każde z nich o czymś marzy, lecz nie jest w stanie tego osiągnąć. Ich losy splatają się ze sobą, trwają i przemijają. Obserwujemy wydarzenia od roku 1940 aż po schyłek lat 70., lata tuż powojenne i najczarniejsze czasy komunizmu.
Każde z nich mierzy się z demonami przeszłości, stacza walkę ze schedą po wcześniejszych pokoleniach, szarpie się z doświadczeniami, próbuje strzepnąć z siebie warstwę pyłu przeżyć, jaki pokrył ich, zanim znaleźli się w wielkim mieście. Szczecin z jednej strony jawi im się jako ziemia obiecana otwierająca przed nimi wiele nowych możliwości i perspektyw, z drugiej jednak strony nic im w konsekwencji nie daje. Może jedynie przysparza dodatkowych trosk, kłopotów, zmartwień, zmarszczek. Wszak wszyscy się starzeją, co też jest wyraźnie w powieści podkreślone.
Czas pędzi, gna, leci niczym rozpędzony pociąg życia, mijają lata (poszczególne rozdziały mają w tytułach kolejny rok, w którym rozgrywają się opisywane wydarzenia), a my obserwujemy bohaterów i... nic. Prawda, że każdy z nich ma emocje, potrzeby, marzenia, namiętności, problemy i radości, ale koniec końców nie zostaje z tego... no właśnie - nic. Przerażająca to wizja. Biedni ludzie. Nieszczęśliwi. Ba! Czyż wszyscy nie znajdujemy się przecież w tym samym tyglu? Czy bez względu na miejsce zamieszkania nie zachowujemy się podobnie? Czy po nas miałoby pozostać coś więcej niż po zapomnianych mieszkańcach powojennego Szczecina? Równie dobrze mógłby to być Szanghaj, jak i nieznana nikomu wieś pod Białymstokiem.
Może smutek bijący z tych kart, może aż nazbyt naoczna chronologia wydarzeń, może czasy, o jakich Iwasiów pisze, sprawiły, że tylko jedna rzecz zostaje mi w głowie po przeczytaniu tej książki. Przemijanie, które jest w nas od dnia narodzin, towarzyszy nam przez całe życie. Refleksja nienowa, każdy jednak odkrywa ją kiedyś dla siebie po raz pierwszy. Refleksja powszechna, by nie powiedzieć wręcz pospolita, ale jakże piękna może się okazać, gdy opisze ją Inga Iwasiów!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz