czwartek, 2 września 2010
Kieszonkowy atlas kobiet
Sylwia Chutnik - kulturoznawczymi, absolwentka Gender Studies, działaczka społeczna, założycielka Fundacji MaMa, przewodniczka po Warszawie. W roku 2008 debiutuje „Kieszonkowym atlasem kobiet" i z miejsca zostaje ogłoszona literackim odkryciem sezonu, dostaje Paszport Polityki, a jej tekst Waldemar Śmigasiewicz przenosi na deski Teatru Powszechnego w Warszawie.
Autorka maluje przed nami cztery historie kobiet. A raczej trzy historie kobiet i jedną - jak sama go nazywa - paniopana Mariana. Wszystkie splatają się w jednym miejscu - w bloku przy ulicy Opaczewskiej w Warszawie. Mamy więc cztery typy: bazarówy, łączniczki, podróbki i księżniczki. Już pierwszy obraz wprawia czytelnika w prześmiewcze drżenie, poraża szyderstwem i doskonałą obserwacją zarazem.
A zatem wkraczamy na bazar - królestwo domowych kur, wymiętych psychicznie przez mężów gospodyń, zapuszczonych lumpiarek, kloszardowych bab, wiejskich prymitywek, zakutanych w szmatowate ciuchy wrzeszczących i brudnych kobiecin, które niedomytą ręką wrzucą ci kawał słoniny do foliowej reklamówki, a potem obliżą paluchy przy przeliczaniu pieniędzy. Nie bójmy się mocnych słów. To dopiero początek. Przed nami jeszcze ponad dwieście stron zmagania się z taką polskością. Taką, z którą ciężko się nam pogodzić.
W tej książce jest mnóstwo znakomitych obserwacji opisanych językiem odważnym, dosadnym, pełnym współczesnych i najbardziej aktualnych odniesień do naszego tu i teraz. To jest totalny (modne obecnie słowo) obraz współczesności. Z jej największymi brudami, nietolerancją, zaściankowością, prymitywizmem, małkością, małością i gnuśnością. To jest obraz kobiet, które same nie potrafią. Nie potrafią uniezależnić się od mężczyzn, wziąć życia we własne ręce, zrobić czegoś dla siebie, wyjść problemom naprzeciw, być odważnymi, przestać żyć przeszłością - to wszystko oczywiście jawne postulaty feministyczne (co nie jest zarzutem!). Bardzo dobrze! Przecież aż chce się przekląć siarczyście, krzyknąć głośno, potrząsnąć gwałtownie za kołnierz, kopnąć mocno w tyłek. Tak przecież być nie może. Nie marnuj sobie życia, kobieto! - zdaje się wołać autorka z kart książki. Dręczy ten obraz. Męczy, bo można poczuć się bezsilnym i złym na taką rzeczywistość. Iście gombrowiczowska polskość kole, drażni i uwiera.
Książka zebrała znakomite recenzje. Pytanie tylko jedno - czy wszystkie brawa, zachwyty, cały splendor i gloria spłynęły na Sylwię Chutnik zasłużenie? Na to trudno odpowiedzieć. Najpierw trzeba przeczytać książkę - to oczywiste. A potem... co potem? Co jeszcze przeczytać? Nic więcej nie ma... Po tej jednej publikacji można się pozachwycać, ale póki co spokojnie. Bez nadgorliwości. Można przez przypadek i zupełnie nieświadomie postawić zbyt wysoką poprzeczkę, której pisarka nie przeskoczy. Zamiast mówić i pisać: „Kieszonkowy..." to najlepsza w ostatnich latach polska proza (od czasu debiutów Masłowskiej i Dehnela), warto podejść do tematu mniej emocjonalnie: „Kieszonkowy..." to kawał świetnej prozy, mamy nadzieję, że Chutnik z każdą kolejną książką będzie coraz lepsza. Po co później się rozczarowywać? A ostatnio trochę takich rozczarowań było. Wystarczy wspomnieć Wojciecha Kuczoka, którego „Senność" przez wielu została przyjęta literalnie, po tytule - jako usypiająca.
Dlatego też zalecałbym szczególną ostrożność. Powieść jest bardzo dobra. Ja jednak, zanim oznajmię, że Chutnik jest w moim przekonaniu jedną z najlepszych polskich pisarek początku XXI wieku, poczekam na przynajmniej dwie kolejne publikacje tej autorki, które - mam nadzieję, że się pojawią. I - mam również nadzieję - że nie rozczarują. Chciałbym nawet napisać - jestem pewien, że się nie zawiodę. W końcu dzięki „Kieszonkowemu..." jestem jeden krok bliżej do zostania feministą.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz