czwartek, 4 listopada 2010

Dzidzia niebomba


Dzidzia jest kadłubkiem zrodzonym z poczucia winy. Nie ma rąk ani nóg. Jest tylko brzuszyskiem z głową, bezwładnie porusza gębą, zamiast oka ma kalejdoskop, zamiast macicy - latarkę. Jest pokracznym, makabrycznym wyrzutem sumienia. Karą za wydanie Niemcom dwóch Polek w czasie II wojny światowej. Jest obrzydliwą pokutą, która spada na wnuczkę denuncjatorki - Danutę Mutter.

Dzidzia jest biedna i smutna. Wychowywana przez samotną matkę, która, jak to matka, chce dla niej jak najlepiej. Jednak po interwencji opieki społecznej zostaje brutalnie z jej rąk wyrwana. Następnie - w bojaźni przed dziwolągowatym tworem - wyniesiona niemal na ołtarze. Potem zaś - w odruchu paniki prostego ludu - odrzucona poza społeczny nawias. Wyśmiewana, bita, kopana, okryta wzgardą i obrzydzeniem.

Matka, aby dochodzić należnych jej rodzicielskich praw, przyjeżdża do Warszawy. Tutaj jednak nic jej się nie udaje, bo przecież udać się nie może. U Chutnik mamy wyraźnie zaznaczony symboliczny podział na zacofaną wieś i nowoczesne miasto. Zagubiona kobieta, spracowana i cierpiętnicza matka Polka wplątana w wielkomiejski, ogłuszający, pełen bodźców gwar nie ma czego szukać. I tak nic jej nie wyjdzie.

Mimo to rozpoczyna swoją Wielką Improwizację. Dla Danuty Mutter celą Konrada stają się schody przed Sądem Okręgowym w Warszawie. To na nich kobieta wykrzykuje światu swoje żale. To tutaj wyśpiewuje, nie Bogu, ale społeczeństwu i państwu, swoją pieśń oburzenia. Szybko jednak następuje rozczarowanie instytucjami. Danuta nic nie ugra. Mokra od deszczu wybełkocze swą tyradę do klamki w drzwiach. Sprawiedliwość zabarykadowała się w środku i nie chce wpuścić prostej kobieciny na salony.

Trzeba szczerze, choć z żalem przyznać - Chutnik rozczarowała. Nawet jej specyficzny język - żywy, płynny, naćwiekowany humorem wynikłym z uważnej obserwacji otoczenia, język, którym potrafiła wbijać pełne jadu szpile - okrutnie zawodzi. Znajdzie się gdzieniegdzie smaczek, lingwistyczny rarytasik, delicja słowna, ale to garstka zaledwie. Niestety. Na domiar złego tak charakterystyczna dla Chutnik prześmiewczość jest toporna. Nie śmieszy.

Pewnie, że fajnie jest pozgrywać się z koturnowej i przemitologizowanej historii, nierówności społecznych, prymitywnego myślenia stereotypami. I tego, jako czytelnik, od autorki oczekiwałem. Tylko w debiutanckim „Kieszonkowym atlasie kobiet" miało to swój wdzięk, było pełne świeżego uroku. W „Dzidzi" jest nieco wtórne, sztuczne i rozlazłe. Ironia już nie ma dawnego smaku. Złośliwość nie bawi tak bardzo jak kiedyś. Miała być Dzidzia-bomba, jest Dzidzia-niewypał.

Sylwia Chutnik, "Dzidzia", Świat Książki, 2010.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz