poniedziałek, 30 sierpnia 2010

I była miłość w getcie


„Nienawiść jest łatwa. Miłość wymaga wysiłku i poświęcenia". To jedno zdanie mogłoby stanowić motto do ostatniej książki Marka Edelmana. Zresztą to zdanie właśnie z niej pochodzi. Rzecz jest o miłości. Można się domyślić po samym tytule. A książkę można przeczytać w jeden wieczór, choć ma prawie 200 stron. Słowo „wciąga" nie jest tu chyba najlepszym określeniem.

Nie jest to książka napisana osobiście przez Edelmana. Ona jest przez niego podyktowana. On siedział i mówił. Jego opowieści słuchała, nagrywała i spisywała Paula Sawicka. Czy to ważna informacja? Nie wiem. Czy gdyby czytelnik o tym nie wiedział, coś by się zmieniło w odbiorze tego dzieła? Nie sądzę, bo nie to jest ważne.

Edelman podejmuje temat, który do tej pory był traktowany trochę po macoszemu. Bo jakże tu pisać o miłości i o tym, że ktoś kogoś kocha, skoro wokół płoną domy, giną ludzie, odbywają się masowe egzekucje, bombardowania, zsyłki etc. A no można! A nawet trzeba. Może trudno nam - nieznającym wojny z bliska - pojąć, że wśród strasznych dla nas obrazów, które nam przekazali świadkowie i historia, była także prawdziwa, piękna, dozgonna (tutaj to słowo nabiera szczególnej wagi!) miłość. A była. Coś jednak różniło ją od innych miłości. I tutaj nam - nieświadkom - trudno będzie to zrozumieć. Inaczej - my tego nigdy nie zrozumiemy.

W jaki sposób przeżywanie miłości różniło się wtedy ze względu na trwającą wojnę? W jaki sposób różniła się ta miłość ze względu na intensywność odczuwania i świadomość możliwej (często nieuniknionej) śmierci? Jakie procesy kierowały ludźmi, że podejmowali takie, a nie inne decyzje? Czy sama istota miłości i uczucia różniła się od naszej, współczesnej? Tylko dekoracja była inna, bo krwawa? Tego nie wiemy. Nigdy się nie dowiemy. Nie zrozumiemy. Możemy tylko (albo aż - dzięki żyjącym świadkom) przeczytać o niej.

Matka, która połyka truciznę, żeby oddać numerek życia swojej córce. Córka, która idzie za matką do wagonu, chociaż może zostać i - być może - przeżyć. Chłopak, który własnym ciałem zasłania ciężarną żonę, kiedy Niemiec celuje prosto w jej brzuch z lufy karabinu.

O tym możemy tylko przeczytać. Wyobrażanie sobie samych siebie i swoich rodzin w tej sytuacji mija się z celem. Nie ma możliwości przewidzenia własnego zachowania w obliczu rzeczy tak ostatecznych. Mamy tu po prostu kawał porządnej relacji z warszawskiego getta. Śmierć, ból, rozpacz, walka, egzekucje, zsyłki, transporty. To było w getcie.

Aha! I jeszcze była miłość w getcie... przypomniał sobie i nam Edelman.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Sceny dziecięce, czyli "Kinderszenen" Rymkiewicza


„Kinderszenen" to cykl miniatur fortepianowych Roberta Schumanna. Właśnie one posłużyły Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi jako tytuł jego książki. Kinderszenen, czyli sceny dziecięce - u Schumanna słodkie, niewinne i beztroskie marzenia i wydarzenia oczami dziecka. U Rymkiewicza - gorzkie, ponure i okrutne doświadczenia okresu II wojny światowej. Rymkiewicz opisuje lata niemieckiej okupacji oczami siebie samego sprzed ponad sześćdziesięciu lat. Domyślamy się, jakie to obrazy.

Nie jest to autobiografia, raczej jej wycinek, a jeszcze precyzyjniej urywek, albo wręcz urywki. Każdy z nich, jako osobny rozdział, jest wspomnieniem z dzieciństwa, miniesejem wojennym, rozważaniem o historii i jej wpływie na teraźniejszość. Wszystkie części scala jeden powracający wątek - wybuch czołgu-pułapki 13 sierpnia 1944 r. przy ulicy Kilińskiego na Starym Mieście w Warszawie. Zginęło wtedy kilkaset osób beztrosko otaczających czołg, radosnych ze zdobycia niemieckiego wozu pancernego, niewiedzących, że za chwilę nastąpi katastrofa.

Wokół tego wydarzenia Rymkiewicz snuje swoje rozważania. Czyni zeń wręcz centralny punkt powstania warszawskiego, z samego powstania natomiast najważniejsze wydarzenie w historii Polski. Jak sam pisze, ważniejszego nie było i pewnie nigdy nie będzie. Mało tego. To zdarzenie urasta do miana aktu założycielskiego współczesnej Polski. Jeszcze więcej - ma ono skutki po dziś dzień i pozostaje przyczyną wielu ważnych zdarzeń.

Czytelnika tej książki może niepokoić uproszczenie, jakiemu autor poddał analizę zachowań powstańców, ich dowódców oraz Niemców. Niepokoją radykalne wnioski wyciągane przez Rymkiewicza z opisywanych wydarzeń. Wojna nie była czarno-biała, postrzeganie tak ważnych momentów w naszych dziejach w kategorii dobry-zły, brzydki-ładny jest rzeczywiście - zgodnie z tytułem - dziecięce, żeby nie powiedzieć dziecinne. Jednak nie zapominajmy, że Rymkiewicz pisze wspomnienia małego chłopca jako dorosły, a nawet stary już człowiek.

Dziecięcym obrazkom z tamtego świata nadaje sens z punktu widzenia starca, który wiele wie. Jako osoba, która przeżyła wojnę - ma święte prawo głosić radykalne sądy. Nic nam do tego. Szczególnie tym, którzy nie wiedzą, co znaczy wojna na żywo. Jako osoba, która opublikowała taki tekst dla ogółu - Rymkiewicz w rozumieniu idei historii i powstania nie wniósł nic nowego. A nawet więcej - zbyt je uprościł, spłaszczył tylko do jednego punktu widzenia, nie zostawił miejsca na inne spojrzenie, zradykalizował i wydał jedyny według siebie słuszny wyrok.

Najlepsze fragmenty tej książki to czyste wspomnienia dziecka w okupowanej Warszawie. Napisane bardzo dobrą prozą opisy topografii, ulic, życia w mieście, wspomnienia związane ze zwierzętami (koty, żółwie, raki, kanarek), szkoła, ubiory, rozrywki towarzyskie (kawiarnie, jazda na łyżwach) - takich świadectw nam trzeba.

Gdyby zebrać tylko te fragmenty i wydać jako osobną książkę, zebrałoby się może niecałe sto stron. A niechby i tyle! Już to w zupełności by wystarczyło na niezłą książkę-pamiętnik. Wycieczka autora po ścieżkach historiozoficznych nie pomaga temu dziełu. Rymkiewicz niepotrzebnie zabrnął w chaszcze rozważań. Wygląda na to, że się pokaleczył i stracił ogląd sytuacji.

sobota, 28 sierpnia 2010

Asystent śmierci


Potężna, pięciusetstronicowa powieść Bronisława Świderskiego, jedna z książek, które znalazły się w finale nagrody literackiej Nike 2008, nie jest książką do przeczytania na szybko, jednym tchem. Kto szuka lekkiej, nieskomplikowanej fabuły, wartkiej akcji i błogiego oddechu zapomnienia od rzeczywistości - niech lepiej sięgnie po coś innego.

Narrator opowieści - Polak od kilkudziesięciu lat mieszkający w Danii, traci pracę. Udaje się zatem do urzędu pośrednictwa dla bezrobotnych i dostaje mało wymagającą i zdecydowanie poniżej swoich kwalifikacji - jak mu się na początku wydaje - posadę asystenta umierającego mężczyzny w jednym z kopenhaskich hospicjów. Jego zadaniem jest tylko dotrzymywanie Leżącemu towarzystwa. Tylko i aż. W tym momencie zaczyna się bowiem ciężka praca. Nie jest prostą rzeczą rozmawiać z kimś, kto znajduje się w stanie wegetatywnym, nie kontaktuje, nie odbiera bodźców. Bohater przez cały czas prowadzi więc monolog, a może raczej monodram odgrywany dla tego człowieka, którego życie nieuchronnie się kończy.

„Asystent śmierci" to powieść o największych bolączkach współczesnej Europy. To opowieść filozoficzna, społeczna, religijna, biograficzna, metafizyczna. Autor wielokrotnie porusza - co oczywiste - temat śmierci, dotyka tajemnicy czasu, przemijania, wyobrażeń eschatologicznych. Ponadto daje wyczerpujące wykłady o kondycji współczesnej Polski, Danii i Europy. Zastanawia się nad konfliktami rasowymi, płciowymi, religijnymi. Wytyka usterki współczesnego społeczeństwa, toczy rozważania nad naszą przyszłością. Ta powieść ma wiele wątków. Przewijają się obok siebie, przeplatają, nawarstwiają, by później urwać się w pewnym momencie i zostawić nas - czytelników - z samym sobą. Dać czas na przemyślenia.

Bohater czasu ma dużo, snuje więc swoje historie nieśpiesznie, czyta umierającemu gazety, prezentuje własną twórczość. Jedynym ograniczeniem będzie śmierć chorego. Ona przerwie opowieść. Nie będzie już komu tego wszystkiego mówić. Tak naprawdę jednak Leżący jest chyba tylko pretekstem (jakkolwiek okrutnie to brzmi) do spojrzenia narratora w głąb siebie, przemyślenia, przewartościowania pewnych postaw, refleksji nad mijającym życiem. Śmierć jest tu na każdym kroku. Przemijanie i upływ czasu fascynują. Wspomnienia powracają w pamięci, ale nigdy nie powrócą do życia.

Motywem, który przewija się przez całą powieść są sławne i przedrukowywane w ogólnoświatowej prasie karykatury Mahometa opublikowane przez duński dziennik „Jyllands-Posten" we wrześniu 2005 roku. Karykatury spajają opowieść. Są punktem wyjściowym narracji, katalizatorem uczuć bohatera i pretekstem do poruszania nowych tematów. Tak jakby podłożem wszelkich konfliktów były obrażone uczucia religijne. I jest w tym przecież głęboko ukryta prawda.

Po lekturze tej powieści w głowie czytelnika powstaje obraz Europy skonfliktowanej, ksenofobicznej, rasistowskiej - nawet w tak rozwiniętych i bogatych krajach jak Dania. Europy, w której każdy, kto znajdzie się nie na swoim terenie, musi walczyć o byt za dwóch, bo w każdej chwili może zostać zepchnięty na margines tego jedynego - w mniemaniu obywateli poszczególnych państw - społeczeństwa. Dostajemy w ten sposób sporą dawkę gorzkich doświadczeń emigranta na tle ważnych wydarzeń społecznych. Mamy więc miniepos w mikroskali.

I nie mamy powodów, aby nie wierzyć narratorowi w to, co opowiada. Jest on bowiem alter ego samego autora, który przez (prawie) wszystko, co opisuje w książce, sam przeszedł. Dzięki Bronisławowi Świderskiemu mamy szanse zweryfikować swoje wyobrażenia o świecie i społeczeństwie, życiu i śmierci, miłości i nienawiści w Europie. Warto z tego skorzystać.

piątek, 27 sierpnia 2010

Odbrązowiony pomnik reportera



„Napiszę, ale to będzie bardzo cienka książeczka" - powiedział Jarosław Mikołajewski w rozmowie z Alicją Kapuścińską, kiedy ta zaproponowała mu napisanie wspomnienia o swoim zmarłym mężu, Ryszardzie. I rzeczywiście książkę można przeczytać w jeden wieczór, za jednym podejściem, bez odkładania.

Po pierwsze dlatego, że wciąga. Po drugie dlatego, że jest naprawdę cienka. Po trzecie dlatego, żeby później, już na spokojnie, móc do niej wracać. Jednak przecież nie o ilość stron tu chodzi, a o treść. Wspomnienie o Ryszardzie Kapuścińskim napisał człowiek, który poznał reportera, kiedy ten zbliżał się do siedemdziesiątki. Zostali jednak serdecznymi, najlepszymi przyjaciółmi. Jarosław Mikołajewski poznał jego prywatność, dom, sposób pracy, radości, smutki, niepokoje. Wszystko to, co wiedzą o sobie dobrzy przyjaciele.

W „Sentymentalnym portrecie" jest zaledwie niewielki wycinek tego, co mógł napisać. I co chciał napisać. Jednak już to pokazuje nam Kapuścińskiego w kontaktach z najbliższymi. Mikołajewski - tak jak zaznaczył w tytule - pisze o nim trochę na sentymentalną nutę. Nie ma w tym jednak ani odrobiny maniery, zbędnej pretensjonalności, pustych słów. Jest za to obraz wspaniałego człowieka, serdecznego kolegi i przyjaciela, kochającego męża, zapalonego reportażysty, który uwielbiał słuchać ludzi i... nie bał się latać samolotami, potrafił przez dobę śmiać się z dobrego żartu, płakał w Rzymie na Piazza Navona, bo przypomniał mu się ciężki los Afrykańczyków, nie potrafił nauczyć się prawidłowo wymawiać nazwiska Tiziano Tarzani i wiele innych, codziennych, zwykłych rzeczy, które mogłyby ulecieć w czeluście niepamięci, gdyby nie ta skromna publikacja.

Ta książka ma jednak „drugą część", a raczej osobny rozdział, na który składają się szpitalne zapiski Ryszarda Kapuścińskiego. Notatki robione na niewielkim bloczku do pisania z logo firmy farmaceutycznej. Wchodzimy zatem w sferę najbardziej prywatną, intymną. Musimy się zmierzyć z zapiskami człowieka, który jest bliski śmierci. Niby zdajemy sobie sprawę z tego, że każdego z nas to czeka. I nie ma wyjątków! Jednak kiedy patrzymy na prywatne wyznania drugiej osoby, mamy wrażenie, że brniemy w jakieś zakamarki, które nie powinny być dla nas dostępne.

Uderzają mocno notatki Kapuścińskiego! Raz są to rozważania o bólu i cierpieniu, słabości fizycznej („[...] czuję, że uszły ze mnie resztki sił, że zapadam się w czeluść, oblepia mnie czarna mgła"). Innym razem o zwątpieniu i nadziei („Chwile zwątpienia. Odsuwaj je na ile można"). Są też zwykłe, codzienne, małe, na pozór nic nieznaczące spostrzeżenia o widoku z okna lub o pogodzie. Poznajemy ich wartość dopiero wtedy, kiedy zdajemy sobie sprawę, że któregoś dnia można je zobaczyć po raz ostatni.

Kiedy czytałem te notatki, targały mną różne uczucia. Jedno - złość. Złość na autora, który opublikował notatki z łoża śmierci swojego najbliższego przyjaciela. Opublikował je w książce, którą przeczyta wiele tysięcy osób. Dziwnie wkraczać w tę niezbadaną przestrzeń, kiedy człowiek staje przed czymś nieznanym. Szczególnie, kiedy jest to obcy człowiek. Na szczęście pierwsze reakcje zazwyczaj bywają powierzchowne i ten poziom pewnego rodzaju złości, a nawet zażenowania szybko przerodził się w coś zupełnie innego.
I przyszło uczucie drugie - ciekawość. Co myśli ktoś, kto leży w szpitalu i zdaje sobie sprawę z tego, że może już z niego nie wyjść? Czytanie tych notatek to potajemne zaglądanie do sekretnego dziennika-pamiętnika. Małego, pourywanego, krótkiego, bo przecież pisanego przez osobę bardzo chorą. Nie ma jednak w tej ciekawości nic ze wścibiania nosa w nie swoje sprawy. Jest za to pełen szacunek, uznanie i zrozumienie.


Trzecie spostrzeżenie - przemijanie. Niby banalne, a jednak. Ta refleksja dopadnie prędzej czy później każdego z nas. I każdy z nas będzie próbował ocenić własne życie. Zrobić bilans, podsumować je jakoś. Wszyscy chcielibyśmy, aby wynik wyszedł co najmniej zadowalający. Godny i adekwatny do naszych dokonań. Aby tak było, można czerpać naukę od tych, którzy już odeszli.

Każdy, kto przeczyta tę książkę, zobaczy w Ryszardzie Kapuścińskim... człowieka. Zobaczy go takim, jakim jest każdy z nas. Nie ma tam nic z jego sławy, prestiżu, uwielbienia i podziwu, jakimi otaczali go ludzie. Jest skromny człowiek, który się śmieje, płacze, podróżuje - po prostu żyje. I umiera. Szczęśliwy. Bo też Mikołajewski pokazał nam człowieka szczęśliwego.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Między nami dobrze (nie) jest?


Dramat Doroty Masłowskiej powstał na zamówienie TR Warszawa i jednego z teatrów berlińskich. Ten, kto lekturowo Masłowską zdążył już wcześniej poznać - z „Wojny polsko-ruskiej...", „Pawia królowej", czy „Dwojga biednych Rumunów..." - dobrze wie, że dobrze nie jest. I nie chodzi tutaj o poziom literacki tekstu, który w przypadku tej pisarki bynajmniej nie rozczarowuje. Rzecz tyczy się bowiem czegoś ważniejszego. Czegoś, co siedzi głęboko w płaszczyźnie fabularnej, w - chciałoby się powiedzieć - trzewiach tej sztuki.

Oto mamy przed sobą anonimowe warszawskie blokowisko. Mieszkanie-klitkę, w którym gnieżdżą się trzy pokolenia kobiet. Najstarsza - Osowiała Staruszka na wózku inwalidzkim, Halina - pokolenie średnie oraz najmłodsza - Mała Metalowa Dziewczynka. Staruszka ledwo się rusza, niewiele rozumie z tego, co się wokół dzieje, a jej życie dzieli się na dwa etapy: przed wojną i po niej. Wciąż pogrążona jest we wspomnieniach o swojej dziarskiej młodości. Halina jest jej córką i matką Metalowej Dziewczynki. To kobieta zupełnie przeciętna, stara się tkwić w świecie, w którym tkwi. Bez żadnego sensu i celu. Idzie na „zakupy" do śmietnika po najnowszy numer kolorowego czasopisma, przegląda aktualne promocje supermarketów, do których i tak nie pójdzie, rozwiązuje psychotesty, w które święcie wierzy, bo przecież zawsze wychodzą dobrze i mówią prawdę o tobie, wybiera miejsca na wakacje, na które i tak nie pojedzie. Jej córka zaś jest symbolem pokolenia najmłodszego, czyli nie dość, że zlepkiem dwóch poprzednich, które ją wychowują, to jeszcze naznaczona piętnem swoich czasów, swojej współczesności i nowoczesności. Obojętna, bezczelna, arogancka, egoistyczna. Powtarza cały czas słowo „wojna", którego chyba nauczyła się od babci. Przy czym to pojęcie nic dla niej nie znaczy. Jest puste, wręcz godne niewybrednych żartów.

Jest jeszcze drugi świat: scenarzysta, aktor, prezenterka telewizyjna i wielki bon ton, hihg life, blichtr, cosmo, vogue, ą i ę. Oni robią karierę, gardzą wszystkimi i wszystkim, co tylko odstaje od ich poczucia statusu społecznego, są wysublimowani, bywają, bo przecież bywać trzeba. Ich świat to świat gwiazd, które w telewizji pokazują zawartość swojej torebki i wszyscy się przy tym znakomicie bawią.

Czy nie jest to przypadkiem skrócone, udramatyzowane, przerobione na realia miejskie, a do tego polskie studium rozpadu? Pokazanie właśnie tych gnijących wnętrzności naszych ponurych blokowisk? Kiedyś był „Brzuch Paryża" i „Germinal" Emila Zoli. Teraz jest - już nawet nie brzuch - ale doskonale wszystkim znany tzw. pokój-kiszka w „wielokondygnacyjnym budynku ludzkim". Rozdrapane żyły naszych murów. Obnażone kawalerki, charczący show-biznes pożerający swój ogon i kąpiący się we własnym, stęchłym sosie.

Ile jadu, satyry, zgryźliwości, ba! - pogardy nawet! Ile uszczypliwości i wytykania palcami naszych wad! To na pierwszy rzut oka. To po szybkim przeczytaniu. Spójrzmy jednak na to z innej strony - ile w tym miłości i troski o nasze biedne społeczeństwo. Jak bardzo pisarka chce pokazać nam, ile jeszcze pracy przed nami, aż staniemy się dla siebie otwarci, tolerancyjni, przyjaźni, zaczniemy się uśmiechać, wyjdziemy do ludzi. Nie pozostaniemy we własnych czterech ścianach i z nosem w kapturze, tylko spojrzymy na innych, jakby nie byli naszymi wrogami. Wyzbędziemy się agresji i uprzedzeń.

Niby zabieg stary jak świat. Wytknięcie i obnażenie naszych wad i słabości, podanie ich na talerzu w formie nieco oczywiście przejaskrawionej, ale takiej, żebyśmy mogli się zastanowić, pomyśleć, zawstydzić i... no właśnie. I co? Na końcu doświadczyć katharsis? Wszak bohaterowie wzbudzają litość i trwogę. Myślę, że nie ma sensu uciekanie się do klasycznych wzorców. Tu chodzi o jedno: przejrzyj się, człowieku, w tym zwierciadle i zacznij od poprawiania siebie, zanim przyjdzie ci do głowy powiedzieć jak jedna z bohaterek: „Boże, jak ja się bałam, patrząc dzisiaj na kasjerkę w Tesco, Boże jak ja się bałam, że można się było tak zaniedbać [...] wystarczyłoby tylko parę drobnych zmian [...] i wyglądałaby zupełnie jak normalny człowiek".

Masłowska - trochę w postawie społecznikowskiej - pokazuje nam, co można zmienić. Nie mówi jak. Przypominam, że pisarka ma dopiero 25 lat. Ale chwała jej już za same spostrzeżenia.