wtorek, 19 października 2010

Na wymarcie


Gdzie, według Włodzimierza Nowaka, leży serce narodu? Jakaś nieznana siła (historia, los, dzieje, przypadek) rzuciła je gdzieś w chaszcze, z dala od zgiełku wielkich miast, modnych lokali, nowoczesnych metropolii. To zbolałe, pozawałowe serce leży samotnie na prowincji. Nie jest mu tam dobrze, ale nie rzęzi. Nie narzeka. Dziwne.

Reportaże Nowaka to opowieści o ludziach. To historia młodego chłopaka, który niedługo po znalezieniu pierwszej w życiu pracy zginął w mieszalniku do ciasta, bo pracodawca nie dopilnował zasad bezpieczeństwa. To opowieść o wielkim rozczarowaniu kapitalizmem i podłym życiu po upadku komuny. O tym, jak wyłudzić ubezpieczenie, bo przecież wszyscy kradną, a i tak cała Polska trzaska bryki. To też historia o matce, która nie wytrzymała. Razem z nieuleczalnie chorym synem wyskoczyła z okna mieszkania na siódmym piętrze. Mąż spał w pokoju obok.

Jest tych historii więcej. A każda dotyka, szarpie, boli i przeraża. Każe czytelnikowi stanąć twarzą w twarz z Polską taką, jaka jeszcze dogorywa w byłych PGR-ach, z ludźmi, którzy są na nią skazani, bo inaczej nie potrafią. Nawet nie próbują się z niej wyrwać, bo im się nie chce. To opowieści bardzo refleksyjne. Nie znajdziemy w nich tak modnego i uwielbianego lokalnego kolorytu. Zastaniemy tam raczej lokalną szarość i smutne twarze smutnych ludzi. To ludzie są bohaterami reportaży. Biedni, prości i, jak wyżej wspomniałem, właśnie dojmująco smutni.

Bohaterowie są do tego stopnia zakleszczeni w ponurej rzeczywistości, że nie mają siły na jakiekolwiek reakcje. Marazm powoduje stagnację. Stąd już krok do śmierci. Samobójstwa - z biedy, nieporadności, samotności - to nierzadko spotykane zjawiska w tym przytłaczającym świecie. „My tu wszyscy na wymarcie" - jak mówi jeden z mężczyzn.

Znakomity, obrazowy i dotykający zadziwiających szczegółów codzienności język Nowaka tworzy reportaże najwyższej próby. Ich autor pokazuje, jak paskudne może być życie. Dzięki niemu w jakiś niesamowity sposób zostajemy wciągnięci w świat daleki, choć przecież nasz własny. Ten, w którym sami żyjemy. I to najbardziej boli. Przeraża myśl, że moglibyśmy być jednym z bohaterów. Literatura wzbudzająca takie uczucia to sztuka na najwyższym poziomie.

Włodzimierz Nowak, "Serce narodu koło przystanku", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009.

niedziela, 17 października 2010

Diagnoza narodu


Polscy reportażyści odsłaniają kurtynę. Zrywają maski codzienności i ukazują kryjący się pod nią brud, który nazywamy rzeczywistością. Będzie bolało. Bo ma boleć. W roli głównej Polska. Bez ubarwień, bez upiększeń. Taka, jaka była. Taka, jaka jest. Zaściankowa, prosta, prymitywna, chora, brudna, biedna, kiczowata, agresywna, nietolerancyjna.

Reportaże wiele nam mówią o Polsce i o nas samych z lat dziewięćdziesiątych XX wieku i z pierwszego dziesięciolecia wieku XXI. Odsłaniają wstydliwe pokłady naszej zbiorowej mentalności. Rzadko jednak napawają nadzieją. Ta książka powinna znaleźć się na liście lektur obowiązkowych dla studentów socjologii, historii najnowszej, europeistyki, filologii i innych wydziałów humanistycznych. To intelektualna, nostalgiczna, wspomnieniowa uczta. Do tego jak najbardziej prawdziwa. Odrzucająca ckliwy sentymentalizm, bo przecież nie raz i nie dwa ma się ochotę przekląć przy lekturze, zezłościć, zdziwić, ale też wzruszyć, przerazić lub zażenować.

Z wyboru reportaży nie bije optymizmem. Jesteśmy narodem zakompleksionych frustratów o dość zaściankowej mentalności. Jakże bowiem inaczej nazwać stawianie koszmarków mieszkalnych w stylu średniowiecznych zameczków z czterema wieżami albo pseudogreckich kolumn okalających ganek? Jak zrozumieć ogolonych na łyso kolesi wciskających w siebie kilogramy sterydów, żeby wyrobić sobie monstrualnych rozmiarów mięśnie kosztem zdrowia i - przede wszystkim - jako takiej sprawności intelektualnej? Dlaczego niektórzy gotowi są narażać własne życie dla marnych pieniędzy zarobionych na przemycie narkotykowych kapsułek we własnych żołądkach? Co takiego zrobili sąsiedzi tym, którzy ratowali Żydów w czasie wojny, a teraz, odznaczeni tytułem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata boją się wychylić nos za ogrodzenie własnego domu? Na czym polega fenomen disco-polo, że przez całą dekadę pół Polski podrygiwało w rytm remizowego hitu „Majteczki w kropeczki"?

Gdybyśmy nagle znaleźli się w wieku XIX, mielibyśmy znakomity materiał dla pisarzy realistów i naturalistów. Dalibyśmy im gotowy przekrój społeczeństwa polskiego, szeroką panoramę społeczną naszych czasów. Jestem pewien, że Zola, Prus czy Orzeszkowa nie pogardziliby takim świadectwem. Od razu zgotowaliby nam napisaną w duchu pracy u podstaw powieść mającą naprawić nasz naród, wydobyć go z rynsztoku. Wszak ta książka to wielka diagnoza naszego społeczeństwa. Kwintesencja polskości dwóch dekad. Próba zmierzenia się z problemami, które nie tylko wtedy, ale i teraz, wciąż nierozwiązane, zżerają nas politycznie, moralnie, obyczajowo. A my nie potrafimy sobie z nimi poradzić. I pewnie jeszcze długo nie będziemy. Aborcja, związki jednopłciowe, wiecznie powracające duchy komunistycznej przeszłości, nosiciele wirusa HIV.

To kraj, gdzie ludzie są dumni ze swojej homofobii, gdzie bieda zmusza obywateli do moralnego upadku, a karierowicze pędzą po trupach, by zarobić jeszcze więcej pieniędzy. Tu można oszukiwać innych, szydzić z odmieńców, wytykać palcami tych, którzy mają lepiej. A ci, którzy stąd uciekli, zasilili rzesze tanich robotników na Wyspach.

Dosyć! Ile można! - krzyknie w końcu czytelnik. Aż tak źle chyba nie jest. Owszem, jednak aby to udowodnić, trzeba by wydać kolejny zbiór reportaży, w którym pomieścilibyśmy opowieści o tym, co się udało. O ludziach, którzy wyszli z biedy. O tolerancyjnych sąsiadach. O szczęśliwych związkach. O niebitych dzieciach, niegwałconych kobietach, nieszykanowanych „odmieńcach". O wykształconej młodzieży i dobrotliwie patrzących na nią staruszkach. Pytanie tylko, kto zechce to czytać.

Mariusz Szczygieł, „20 lat nowej Polski w reportażach", Wydawnictwo Czarne, 2009.

środa, 13 października 2010

Jakbyś kamień jadła


Kości. Strzępy ubrań. Strach. Wojciech Tochman opisał masowe egzekucje muzułmańskich Bośniaków w latach 90. XX wieku. A raczej to, co po nich zostało.

Na podłodze wielkiej hali leżą poukładane setki ubrań. Bluzki, spodnie, koszulki. Wykopane z ziemi, wyciągnięte z jaskiń, oddzielone od kości i wyprane. Trzeba tylko pamiętać, w co był ubrany syn, córka, matka, brat, ojciec, siostra tamtego dnia. Może ktoś skojarzy kawałek naszyjnika ze sztucznych pereł. Może matka zauważy łatę na rękawie swetra, którą kiedyś naszyła synowi. Tylko tak można rozpoznać swoich bliskich.

Reportaż Tochmana to opowieść o pracującej przy ekshumacjach w Srebrenicy doktor Ewie Klonowski, antropolożce polskiego pochodzenia mieszkającej w Reykjaviku. Po wojnie w byłej Jugosławii takie osoby jak ona mają pełne ręce roboty. Tysiące ludzi zginęło. Rodziny chcą ich pożegnać i pochować. Właśnie dla nich pracuje doktor Ewa. Przy okazji wykopuje spod ziemi wojenną prawdę dla świata. Jednak najważniejsze są rodziny i bliscy ofiar. Ich przemożna potrzeba pogrzebania ciał dzieci, mężów, matek jest instynktownym wypełnieniem rytuału, bez którego nie da się żyć.

To także opowieść (jakże okrutnie brzmi to słowo w takim kontekście, opowieść!) o bólu, łzach, rozpaczy. To relacja o ludziach. Relacja, która wsiąka w naszą wyobraźnię palącym bólem. Bo tylko wyobrażenie sobie podobnego cierpienia jest w stanie choć trochę zbliżyć nas, czytelników, do tamtych wydarzeń. „Kiedy się patrzy na tak straszne nieszczęścia, to szalenie mocne staje się poczucie, że najpierw jest się człowiekiem. A dopiero później człowiekiem określonej narodowości. Człowieczeństwo łączy w nieszczęściu, w jego przeżywaniu" - te słowa Tadeusza Mazowieckiego stanowią motto książki.

Suchy język relacji, nieubarwiany nadmiernie kwiecistymi słowy, pozwala naszej wyobraźni dotknąć niemal każdego szczegółu. Spojrzeć na ekshumowane kości nie jak doktor Ewa, przez pryzmat pracy (choć i jej zdarzają się momenty załamania), lecz oczami matek, braci, żon na własne dzieci, siostry, mężów. Wtedy kawałek gnijącej koszulki i fragment roztrzaskanej czaszki będzie dla nas tym, kogo kochamy. I chcemy wreszcie opłakać. To po kilku latach od zbrodni przynosi ulgę.

„Kopałam, wiedząc, że trafię na dzieci. Mnie jest wszystko jedno, czy wykopuję dziecko, czy starca. Kości to kości. Z tą tylko różnicą, że u dzieci jest kosteczek więcej, są mniej trwałe. No i trafiłam na takie kosteczki, jakich się spodziewałam. I na zabawkę obok - figurkę Supermana. Trzeba go było włożyć do plastikowej torebki. Nie mogłam. Trzymałam to w ręku, nade mną ojciec dziecka. Czułam, że nie dam rady. Zacznę płakać. Tłumaczyłam sobie: Ewa, ktoś tu musi pracować. Kości to kości. To jest zabawka znaleziona przy kościach. Musisz ją włożyć do plastikowej torebki i zająć się następnym ciałem".

Wojciech Tochman, "Jakbyś kamień jadła", Czarne, 2008.

wtorek, 12 października 2010

Wroniec


Dukaj wyraźnie chciał odpocząć. Rozerwać się po monumentalnym „Lodzie". Zabawił się więc historią. Poigrał nieco ze stanem wojennym. Tak powstał „Wroniec".

Milipan, Złomot, Bubek, Pozycjonista... dla większości z nas nazwy te brzmią znajomo. Tylko tak jakoś inaczej. Bo też Jacek Dukaj zabiera nas w tournée po stanie wojennym na nice wywróconym. Wraz z kilkuletnim Adasiem wychodzimy na szare warszawskie ulice i oczami dziecka obserwujemy wydarzenia z początku lat osiemdziesiątych.

W poszukiwaniu porwanej przez złowrogiego Wrońca rodziny chłopca przemierzamy ciemne zaułki, brudne ulice, wielkie gmachy, w których urzędują Członkowie, Potwarzysze i Szarzędnicy, chodniki obstawione przez oddziały MOMO grzejące się przy koksownikach i wrzucające do nich mięso. Obserwujemy szare twarze ludzi przemykających pod ścianami z rękami w kieszeniach i głowami schowanymi w wielkie kołnierze. Jeździmy starą warszawą. Stajemy w kolejce, gdzie zza pleców natychmiast dolatuje nas charakterystyczne „Pantuniestał!". Schodzimy do Podziemia. Odbywamy wizytę w szpitalu. Wkradamy się nawet do najważniejszego i najwyższego w mieście budynku, w którym rezyduje sam Wroniec.

To tylko niektóre z wielu jakże wątpliwych atrakcji czekających nas na kartach najnowszej powieści (może raczej opowiadania) Jacka Dukaja, który dokonał rzeczy dziwnej. Przedstawił jeden z najsmutniejszych epizodów naszej najnowszej historii w taki sposób, że aż chciałoby się tam znaleźć raz jeszcze. Dlaczego? Bo dla dziecka wszystko jest grą, zabawą, nawet jeśli jest to zabawa na poważnie. „Wrońca" czyta się jak bajkę. Czarną, ponurą, straszną, przerażającą, ale wciągającą w swój zdegradowany, brudny, ohydny, cuchnący świat potworności stanu wojennego.

Całość jest napisana językiem plastycznym, giętkim, opartym na zaskakujących czasami skojarzeniach. Ot, choćby metalowa suka, która na śniegu zostawia ślady psich łap z wyraźnym zagłębieniem od bieżnika. Bo tam milicyjna suka wygląda właśnie jak... suka. Takich smaczków jest tam wiele. Nie można też nie wspomnieć o świetnych rysunkach Jakuba Jabłońskiego. Dzięki nim przenosimy się w świat baśni. To nic, że okrutnej i śmiertelnie niebezpiecznej, ale przecież świat zapamiętany w dzieciństwie jest mitem, do którego każdemu po latach chce się wracać. Jaki by nie był.