wtorek, 30 listopada 2010
Po śniadaniu
Czy trudno jest napisać książkę o książkach? Na pozór może się wydawać, że nie. Tylko po co? W zbiorze esejów literackich „Po śniadaniu" Eustachy Rylski udowadnia nam, że takie metaksiążki są potrzebne. Chociażby po to, by dowiedzieć się, jaki wpływ na czyjeś życie potrafi wywierać literatura.
Rylski zabiera nas w prywatną podróż osobistych wzruszeń i literackich impresji. Uchyla drzwi do własnej intymności. Czytelnik jest świadkiem wielkiej tajemnicy obcowania z literaturą. I nie jest to obcowanie powierzchowne, płytkie, małostkowe, ale pełne, dogłębne, niemal absolutne. To związek wręcz intymny. Czasami nawet zmysłowy. Oto jak można upajać się słowem pisanym! Pisarze i bohaterowie literaccy opisywani przez Rylskiego stają się naszymi bliskimi znajomymi. Erudycja autora pozwala nam na poznanie dodatkowych, nie zawsze znanych faktów z ich życia. Dzięki niemu zyskujemy możliwość skonfrontowania naszych interpretacji poszczególnych dzieł z przemyśleniami samego Rylskiego.
Autor uświadamia nam, że nie samo czytanie daje przyjemność, ale dogłębna analiza tego, co się czyta. Rozszarpywanie autorów, ich dzieł i bohaterów, rozbrajanie pancernych słów, wyciąganie nietypowych i oryginalnych znaczeń z wodospadu treści. Można przecież czytać i CZYTAĆ. Można czytać coś jak ulotkę reklamową Rossmana, gazetę „Metro" czy blogi niektórych polityków, po czym natychmiast o nich zapomnieć.
A z drugiej strony można CZYTAĆ, czyli rozumieć, przeżywać, interpretować! Czytać tak, jak to czyni zafascynowany Rylski z powieściami Hemingwaya. Wielbić tak, jak wielbi Rylski jedną z mało znanych bohaterek pewnego opowiadania Turgieniewa. Poddawać się takiej refleksji egzystencjalnej, jakiej poddaje się autor w czasie rozmyślań nad bohaterami „Dżumy" Camusa. Tak rozumieć literaturę rosyjską, a co za tym idzie skomplikowaną duszę Rosjan, jak autor rozumie poematy Aleksandra Błoka. Żywić taki szczery szacunek do pisarza, jaki żywi Rylski w stosunku do Jarosława Iwaszkiewicza. Tak cenić człowieka, jak ceni Rylski André Malraux. Wreszcie tak potrafić przeżywać literackie przygody jak młody autor w czasie czytania „Śniadania u Tiffany'ego".
Te siedem esejów mówi więcej o Rylskim, niż można by się spodziewać. Pozwala poznać go jako wyśmienitego, a zarazem wybrednego czytelnika. Pisarz zachęca nas do sięgnięcia po istotne dla niego lektury. Zaprasza do dyskusji, polemiki, być może konfrontacji. Czytelnik ma szanse zestawić swoją wiedzę z tym, co serwuje nam autor, czasami poddać ją weryfikacji, w większości przypadków - uzupełnić. Bez cienia ironii można napisać, że mądre to wszystko wielce, niezwykle ważne, a przede wszystkim pouczające.
Eustachy Rylski, „Po śniadaniu", Świat Książki, Warszawa 2009.
wtorek, 16 listopada 2010
Rzeczy pierwsze
Każda miłość podobno jest pierwsza. Każda praca to zaczynanie czegoś od nowa. Każda podróż to kolejne, nieznane wcześniej przeżycia i następne życiowe doświadczenia. Przecież nic dwa razy...
W „Rzeczach pierwszych" Hubert Klimko-Dobrzaniecki ogląda się na swoje życie. Okazją do tego jest przekroczenie traumatycznej bariery czterdziestu lat. Dla mężczyzny to podobno koszmar. Przynajmniej tak pisze narrator... Co widzi bohater książki? Własne dzieciństwo na śląskiej prowincji, pierwsze fascynacje, miłości, wkraczanie w wiek dorosły, pierwszy wyjazd zagranicę, podróże autostopem, zmaganie się z brakiem pieniędzy, ludzi poznanych w czasie poszukiwania pracy, wzloty i upadki, śmiech i łzy, smutki i radości.
„Pan ma nadmiar wspomnień z młodości" - powie do niego psychoanalityk. Może i tak, ale bez nich nie byłoby teraźniejszości. Bez nich nie można by napisać książki. Bez nich język cierpiałby na niedobór doświadczenia. Nazwać i opisać wspomnienie, to przywrócić je na chwilę do życia. To dotknąć przeszłości. Trudna to sztuka, z którą mogą mierzyć się tylko najlepsi. I pisarz od tego właśnie jest, by nam takiej sztuki dostarczyć. A zatem...
... czytelnik z fascynacją obserwuje galerię barwnych postaci Klimko-Dobrzanieckiego, która mieni się niczym kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. Zdarzenia gnają jedne za drugimi, wątki tańczą, a doskonale zarysowani, pełnokrwiści bohaterowie wciągają czytelnika w marsz życia i śmierci. Ta parada ekscentryków podąża szlakiem imaginacji i rzeczywistości. Nikt już nie wie, co wydarzyło się naprawdę, a co jest tylko literackim wymysłem produktywnego umysłu autora.
Jest to proza wspomnieniowa. Utkana ze zdań-relacji, opisów, które momentami mają wartość niemal reportażową. Dla narratora jest to także pewnego rodzaju forma rozliczenia z własnym życiem. On przecież, niczym Dante, znalazł się „w życia wędrówce, na połowie czasu". A to dobry moment na podsumowania. Jeszcze większa frajda dla autora, że może to zrobić publicznie, trochę z przymrużeniem oka, a trochę na poważnie. Z przyjacielskim poklepaniem czytelnika po plecach i podpowiedzią, co w życiu jest tak naprawdę ważne. I chociaż dlatego warto sięgnąć po tę książkę.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki, „Rzeczy pierwsze", Wydawnictwo Znak, Kraków 2009.
piątek, 12 listopada 2010
Rzeczywistość jest w przeszłości
Na początku jest wspomnienie. Następnie powrót do przeszłości. Na nowo odkrywane zapachy, widoki, głosy, twarze. W pensjonacie wypoczynkowym z lat dziecięcych czas się zatrzymał. Jest taki sam, jaki był dawno temu, kiedy bohater przyjeżdżał tam na wakacje. I właśnie dlatego niedostępny. Czas bowiem nigdy nie idzie z duchem czasu. Musi zostać w tyle. Jak wspomnienia, przeszłość, zapachy, widoki, głosy, twarze.
Dorosły dzisiaj mężczyzna przekracza próg pensjonatu. Zwykłego, starego budynku jakich pełno jeszcze zostało po minionej epoce. Dla niego nie jest to jednak zwykłe miejsce. Tam każda deska, każdy odprysk starej farby, najcichsze skrzypnięcie schodów pociąga za sobą emocjonalne przeniesienie w czasie. Niczym pan Tadeusz te same widzi sprzęty, te same obicia... I tych samych ludzi. Tych, którzy jeszcze zostali. Którzy jeszcze żyją.
Paziński w niezwykły, wręcz poetycki sposób operuje słowem. Stwarza nastrój upadku, rozpadu, przemijania. Ten rozpad starego świata jest tu najbardziej widoczny. Wszystko rozpływa się we wspomnieniach, teraźniejszość nie istnieje. Wszak to, co jest teraz, nie ma już racji bytu. Rzeczywistość jest w przeszłości. W tym, co się pamięta. Co chce się zachować. A przeszłość jest w starym domu i w starych ludziach. Za kilka lat pewnie ich zabraknie. Zostanie tylko przetrawiona przez upływające lata pamięć.
Jest to ten rodzaj prozy wspomnieniowej, który nie trąci niedorzecznym sentymentalizmem, łzawością i nieznośną ckliwością. Bardziej wpisuje się w nurt poematu Tomasza Różyckiego „12 stacji". Tam autor sportretował własny powrót do lat młodości, stworzył własną historię, własny świat zastygły w szczelinach wspomnień. To samo czyni Paziński w prozie. Wiarygodnie i z dobrym skutkiem. Tegoroczny Paszport „Polityki" jest jednym z dowodów na siłę jego słowa.
Piotr Paziński, „Pensjonat", Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2009.
czwartek, 4 listopada 2010
Dzidzia niebomba
Dzidzia jest kadłubkiem zrodzonym z poczucia winy. Nie ma rąk ani nóg. Jest tylko brzuszyskiem z głową, bezwładnie porusza gębą, zamiast oka ma kalejdoskop, zamiast macicy - latarkę. Jest pokracznym, makabrycznym wyrzutem sumienia. Karą za wydanie Niemcom dwóch Polek w czasie II wojny światowej. Jest obrzydliwą pokutą, która spada na wnuczkę denuncjatorki - Danutę Mutter.
Dzidzia jest biedna i smutna. Wychowywana przez samotną matkę, która, jak to matka, chce dla niej jak najlepiej. Jednak po interwencji opieki społecznej zostaje brutalnie z jej rąk wyrwana. Następnie - w bojaźni przed dziwolągowatym tworem - wyniesiona niemal na ołtarze. Potem zaś - w odruchu paniki prostego ludu - odrzucona poza społeczny nawias. Wyśmiewana, bita, kopana, okryta wzgardą i obrzydzeniem.
Matka, aby dochodzić należnych jej rodzicielskich praw, przyjeżdża do Warszawy. Tutaj jednak nic jej się nie udaje, bo przecież udać się nie może. U Chutnik mamy wyraźnie zaznaczony symboliczny podział na zacofaną wieś i nowoczesne miasto. Zagubiona kobieta, spracowana i cierpiętnicza matka Polka wplątana w wielkomiejski, ogłuszający, pełen bodźców gwar nie ma czego szukać. I tak nic jej nie wyjdzie.
Mimo to rozpoczyna swoją Wielką Improwizację. Dla Danuty Mutter celą Konrada stają się schody przed Sądem Okręgowym w Warszawie. To na nich kobieta wykrzykuje światu swoje żale. To tutaj wyśpiewuje, nie Bogu, ale społeczeństwu i państwu, swoją pieśń oburzenia. Szybko jednak następuje rozczarowanie instytucjami. Danuta nic nie ugra. Mokra od deszczu wybełkocze swą tyradę do klamki w drzwiach. Sprawiedliwość zabarykadowała się w środku i nie chce wpuścić prostej kobieciny na salony.
Trzeba szczerze, choć z żalem przyznać - Chutnik rozczarowała. Nawet jej specyficzny język - żywy, płynny, naćwiekowany humorem wynikłym z uważnej obserwacji otoczenia, język, którym potrafiła wbijać pełne jadu szpile - okrutnie zawodzi. Znajdzie się gdzieniegdzie smaczek, lingwistyczny rarytasik, delicja słowna, ale to garstka zaledwie. Niestety. Na domiar złego tak charakterystyczna dla Chutnik prześmiewczość jest toporna. Nie śmieszy.
Pewnie, że fajnie jest pozgrywać się z koturnowej i przemitologizowanej historii, nierówności społecznych, prymitywnego myślenia stereotypami. I tego, jako czytelnik, od autorki oczekiwałem. Tylko w debiutanckim „Kieszonkowym atlasie kobiet" miało to swój wdzięk, było pełne świeżego uroku. W „Dzidzi" jest nieco wtórne, sztuczne i rozlazłe. Ironia już nie ma dawnego smaku. Złośliwość nie bawi tak bardzo jak kiedyś. Miała być Dzidzia-bomba, jest Dzidzia-niewypał.
Sylwia Chutnik, "Dzidzia", Świat Książki, 2010.
wtorek, 2 listopada 2010
Toksyczne związki
Bohaterowie w toksycznym świecie Małgorzaty Rejmer wiją się w konwulsjach, byle tylko zwrócić na siebie uwagę. Łakną drobnego gestu, szczątkowego zainteresowania drugiej osoby. To jest żenujące.
Jest Ada, rachityczna, niezbyt rozgarnięta „osoba znikoma", która opiekuje się swoim chorym psychicznie ojcem. Tak bardzo go kocha, że z miłości systematycznie go podtruwa. Niech się stary człowiek tak bardzo nie męczy. Jest też Jan, szczapowaty, wysoki, samotny stary kawaler, ukochany synek mamusi (już nieżyjącej), który prowadzi swoisty katalog snów, pisze mowy pogrzebowe i usilnie szuka drugiej połówki. Tak bardzo kocha swoją sąsiadkę, że żyć jej normalnie nie daje. Jest też Lucyna, wdowa, którą nawiedzają obrazy Matki Boskiej i Jezusa, boleśnie doświadczana niegdyś przez męża tyrana, którego mimo wszystko kochała. Poznajemy także Annę, młodą dziennikarkę nękaną przez byłego powstańca Tadeusza, z którym nieopatrznie przeprowadziła wywiad, i któremu na zabój (nomen omen!) wpadła w oko. Teraz Tadeusz ugania się za nią i czatuje jak pies pod jej domem. Jest w końcu Longin, tramwajarz, rozpoetyzowany, zaczytany w wierszach romantyk, ciągle pod pantoflem swojej żony hetery. Kocha ją jednak miłością czystą. Głęboko wierzy, że zła żona jest tak naprawdę dobra.
Wszyscy oni przypominają jednak ledwo żywe twory, nie ludzi z krwi i kości. Sprawiają wrażenie trwania w rozkładzie, zaniku, powolnego zmierzania w otchłań i nicość. I tak też się dzieje. Akcja zmierza do nieuchronnego, tragicznego końca. W jednym momencie wszyscy znajdą się obok siebie, w tym samym miejscu i czasie. I stanie się koniec.
Warszawska dzielnica Grochów, którą zamieszkują Rejmerowskie monstra, też jest toksyczna. Zatruwa życie swoich mieszkańców, którzy z kolei zatruwają życie swoich bliskich, znajomych, a także obcych ludzi. Tak bardzo nie chcą być sami, tak pragną miłości, bliskości drugiego człowieka, że posuwają się do zachowań graniczących z bezmyślnością, głupotą, brakiem jakiegokolwiek racjonalnego myślenia. To bardzo prości ludzie, skopani przez los. Nieudacznicy. Biedni i smutni. Żyją w świecie, który ich omotał. Wpisali się w pijacko-menelsko-robotniczy krąg, gdzie zasikany kaleka w tramwaju „śmierdzi Polską, która się wstydzi".
Właśnie! Przez cały czas ma się nieodparte wrażenie, że świat bohaterów niemiłosiernie śmierdzi. Cuchną brudne ulice, cuchnie w zatęchłych mieszkaniach, w nozdrza uderza odór przepoconych i zużytych bandaży na nogach starej baby. U Rejmer dowcip podkopuje nadętą powagę. Groteska i pastisz mieszają się z realistyczną obserwacją zapyziałej rzeczywistości. Jeśli taka właśnie ona jest (ta rzeczywistość), należy ją wyśmiać. Ale przy okazji pochylić się nad losem przez nią pokrzywdzonych. Tak też czyni autorka. I słusznie.
Małgorzata Rejmer, "Toksymia", Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2010.
Jest Ada, rachityczna, niezbyt rozgarnięta „osoba znikoma", która opiekuje się swoim chorym psychicznie ojcem. Tak bardzo go kocha, że z miłości systematycznie go podtruwa. Niech się stary człowiek tak bardzo nie męczy. Jest też Jan, szczapowaty, wysoki, samotny stary kawaler, ukochany synek mamusi (już nieżyjącej), który prowadzi swoisty katalog snów, pisze mowy pogrzebowe i usilnie szuka drugiej połówki. Tak bardzo kocha swoją sąsiadkę, że żyć jej normalnie nie daje. Jest też Lucyna, wdowa, którą nawiedzają obrazy Matki Boskiej i Jezusa, boleśnie doświadczana niegdyś przez męża tyrana, którego mimo wszystko kochała. Poznajemy także Annę, młodą dziennikarkę nękaną przez byłego powstańca Tadeusza, z którym nieopatrznie przeprowadziła wywiad, i któremu na zabój (nomen omen!) wpadła w oko. Teraz Tadeusz ugania się za nią i czatuje jak pies pod jej domem. Jest w końcu Longin, tramwajarz, rozpoetyzowany, zaczytany w wierszach romantyk, ciągle pod pantoflem swojej żony hetery. Kocha ją jednak miłością czystą. Głęboko wierzy, że zła żona jest tak naprawdę dobra.
Wszyscy oni przypominają jednak ledwo żywe twory, nie ludzi z krwi i kości. Sprawiają wrażenie trwania w rozkładzie, zaniku, powolnego zmierzania w otchłań i nicość. I tak też się dzieje. Akcja zmierza do nieuchronnego, tragicznego końca. W jednym momencie wszyscy znajdą się obok siebie, w tym samym miejscu i czasie. I stanie się koniec.
Warszawska dzielnica Grochów, którą zamieszkują Rejmerowskie monstra, też jest toksyczna. Zatruwa życie swoich mieszkańców, którzy z kolei zatruwają życie swoich bliskich, znajomych, a także obcych ludzi. Tak bardzo nie chcą być sami, tak pragną miłości, bliskości drugiego człowieka, że posuwają się do zachowań graniczących z bezmyślnością, głupotą, brakiem jakiegokolwiek racjonalnego myślenia. To bardzo prości ludzie, skopani przez los. Nieudacznicy. Biedni i smutni. Żyją w świecie, który ich omotał. Wpisali się w pijacko-menelsko-robotniczy krąg, gdzie zasikany kaleka w tramwaju „śmierdzi Polską, która się wstydzi".
Właśnie! Przez cały czas ma się nieodparte wrażenie, że świat bohaterów niemiłosiernie śmierdzi. Cuchną brudne ulice, cuchnie w zatęchłych mieszkaniach, w nozdrza uderza odór przepoconych i zużytych bandaży na nogach starej baby. U Rejmer dowcip podkopuje nadętą powagę. Groteska i pastisz mieszają się z realistyczną obserwacją zapyziałej rzeczywistości. Jeśli taka właśnie ona jest (ta rzeczywistość), należy ją wyśmiać. Ale przy okazji pochylić się nad losem przez nią pokrzywdzonych. Tak też czyni autorka. I słusznie.
Małgorzata Rejmer, "Toksymia", Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2010.
Subskrybuj:
Posty (Atom)