sobota, 16 czerwca 2012

Granice absurdu


Powieść o niedopasowanej do życia w społeczeństwie kobiecie, która za to świetnie, choć wbrew własnej woli, każdej nocy dopasowuje twarz do otworu w ścianie. Porywające... cały realizm na strzępy.

Eva, Islandka z problemem alkoholowym i kłopotami osobistymi, na co dzień mieszkająca w Nowym Jorku, wraca po latach do ojczyzny. Jej partner, z którym po śmierci dwumiesięcznej córki przestało jej się układać, dostał w Islandii pracę. Eva jedzie za nim, ale nie mieszkają razem. Ona od znajomego bankiera dostaje nowoczesny apartament na ostatnim piętrze w wieżowcu. Może w nim zamieszkać w zamian za sprzątanie, podlewanie kwiatów i opiekę nad kotem. Jednak tuż po przyjeździe w mieszkaniu zaczynają dziać się dziwne i niezrozumiałe rzeczy.

Nie chcąc zdradzić niektórych chwytów autora, napiszę tylko, że każdego dnia kobieta musi wkładać twarz w specjalnie wyrzeźbioną formę w ścianie (sic!), wtedy zostaje odurzona jakimś środkiem, traci przytomność, a obcy mężczyźni (a jakże!) w ciągu nocy zabawiają się jej bezwolnym ciałem. Jeśli nie dopełni swojego obowiązku i twarzy do ściany nie przytknie, zostaje pozbawiona codziennej dostawy alkoholu, papierosów i jedzenia. Uciec także nie ma jak, ponieważ wszyscy mieszkańcy apartamentowca wydają się zaangażowani w spisek przeciwko niej.

Książka, której autorem jest islandzki poeta i prozaik Steinar Bragi, w założeniu miała być obroną skrzywdzonych i uciśnionych kobiet. I nawet jeśli islandzkim kobietom takie literackie wsparcie byłoby potrzebne, to na pewno nie w tej formie. Zupełnie przypadkowo bowiem i wbrew własnej woli autor kobiety po prostu ośmieszył, pokazując je w sytuacji absurdalnej (wręcz głupiej) jako istoty niepotrafiące zapanować nad swoim własnym życiem. Kobiety są u Bragiego uzależnionymi od mężczyzn, emocjonalnie niepełnosprawnymi histeryczkami, które błagają o miłość, uwagę i współczucie. I tylko na własne życzenie stają się pionkami w grze potężnych przedstawicieli płci przeciwnej.

„Kobiety” to obraz islandzkiego społeczeństwa w dobie pokryzysowej. Doświadczenia bohaterki dzieją się na pograniczu snu i jawy. Ona sama nie jest w stanie wyjść z matni, w której się znalazła. W tym świecie rządzą mężczyźni: narzeczony, który dyryguje związkiem i szarga jej uczuciami; bankierzy, którzy podejmują ważne dla niej decyzje finansowe. A ona – biedna, zapłakana, porzucona i wykorzystana – znosi ten ból wbrew własnej woli.

Powieść została określona mianem politycznego thrillera. Thriller może to i jest, ale – bądźmy szczerzy – polityki tam niewiele. Chociaż może to i lepiej. A i z thrillerem od pewnego miejsca robi się spory problem, bo zamiast ciarek na plecach czytelnik dostaje mimowolnych napadów śmiechu. Nagromadzenie głupich nieprawdopodobieństw puchnie w końcu do rozmiarów kuriozum. A ja wściekam się, że tracę czas na czytanie fikcyjnych wymysłów autora.

Książka jest bardzo nierówna. Jej dwie wyraźnie wyodrębnione części – realistyczna i surrealistyczna – gryzą się ze sobą. Posunięty do granicy absurdu wątek uwięzienia w mieszkaniu jest nieznośnie nierzeczywisty i żałośnie niewiarygodny. Najlepsze momenty powieści to fragmenty poświęcone samemu Reykjavikovi, w którym rozgrywa się akcja. Opisy domów, ulic, ludzi, spostrzeżenia na temat Islandii i luźne uwagi o społeczeństwie są przyzwoite i czyta się je ciekawie. Chociaż, niestety, nie jest ich wiele.

Jako miłośnik literatury faktu oraz prozy realistycznej coraz bardziej odczuwam znużenie nadmiernie przekombinowaną fikcją, z której niewiele wynika. A najgorsze jest to, że chwyty, jakie Bragi stosuje, są najbezczelniej w świecie zakrojone na film. Autor chyba czeka na prośby z Hollywood o sfilmowanie swojego politycznego, egzotyczno-islandzkiego thrillera. A pisanie powieści pod film zabija wartość książki i przekreśla autora. Szkoda.

PS Przekładu „Kobiet” dokonał Jacek Godek, jeden z niewielu tłumaczy literatury islandzkiej na język polski. Do tego jeden z najlepszych tłumaczy literatury w ogóle. Dla niego wielkie brawa!


Steinar Bragi, Kobiety, przeł. Jacek Godek, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Samo się nie obroni

W powieści Janusza Głowackiego o Jerzym Kosińskim fakty mieszają się z fikcją. Bo też autorowi nie chodzi o prawdę. Czy Kosiński rzeczywiście pisał swoje utwory, czy miał wynajętego człowieka? Dlaczego odebrał sobie życie? Na te pytania odpowiedzi nie szukajmy już nigdzie. I tak jej nie znajdziemy.

„Good night, Dżerzi”  to, mam wrażenie, prezent od Głowackiego dla nieżyjącego kolegi, może rodzaj hołdu albo podziękowania. Ale bynajmniej nie laurka, żadne tam peany. Kosiński jest tutaj człowiekiem z kości i krwi. Często także  z wielu innych płynów ustrojowych. Poznajemy go poprzez jego związki, emocje, nocne życie w brudnych klubach nowojorskiego podziemia. Jest być może taki, jaki był za życia – cyniczny, złośliwy, pyszny, zimny na pokaz, nieszczery, niezrozumiały; w głębi duszy chorobliwie wrażliwy, zakompleksiony, wiecznie uciekający przed własną tożsamością. To osoba wzbudzająca skrajne emocje. Od uwielbienia po nienawiść. Od współczucia do zazdrości. Człowiek irytujący, a zarazem taki, od którego nie można oderwać wzroku. Bożyszcze kobiet o wyglądzie daleko odbiegającym od żurnalowego amanta. Człowiek zagadka. Dzisiaj praktycznie nie do rozgryzienia.

Niestety, ciekawy bohater nie wystarczy. Musi się znaleźć świetny pisarz, który go zgrabnie przedstawi odpowiednio dobranym i celnym słowem, zaprezentuje w dobrze skrojonej formie powieściowej. Głowacki natomiast gromadzi w swojej opowieści zbyt wiele wątków, skacze, przenosi czytelnika z miejsca na miejsce. Sprawia to, że odbiór całości do lekkich nie należy. A i przyjemności z tego niewiele. Próbowałem wczuć się w narrację Głowackiego, w ten język szorstki, chropowaty, ale nie potrafię. Do mnie to nie przemawia. Czasami mam wrażenie zwykłej, wręcz bezczelnej popisówki językowej, szarżowania formą, byle tylko jeszcze bardziej nadąć swoje nadmiernie przerośnięte ego.

Zawsze uważałem Głowackiego za człowieka zarozumiałego i mało skromnego (ocena nieobiektywna, bo nie znam pisarza osobiście). Wystarczy przypomnieć sobie agresywną kampanię reklamową „Good night, Dżerzi”. Był czas, kiedy jaskrawoniebieskie litery na okładce waliły po oczach z każdego niemal billboardu. Fakt, że książka zdecydowanie potrzebowała tak silnego wsparcia. Sama by się nie obroniła.

Janusz Głowacki, Good night, Dżerzi, Świat Książki, Warszawa 2010.

sobota, 17 marca 2012

Realizm magiczny w wydaniu podbiegunowym

Tajemnicze i niespotykane rzeczy dzieją się na Islandii pod koniec XIX wieku. Najpierw do wybrzeży półwyspu Reykjanes przybija statek widmo. Potężny żaglowiec, na pokładzie którego miejscowi znajdują dziewięćset beczek z tranem, a także dziewczynę dzikuskę (Syrenę Jonsdóttir) przywiązaną za nogę łańcuchem do wspornika. Zaopiekuje się nią zielarz Fryderyk, który niedawno przybył z Kopenhagi, gdzie się kształcił.

Tymczasem wielebny Baldur Skuggason rusza w góry na polowanie. Jest styczeń. I, rzecz niesłychana, ruda lisica, ruda jak wulkaniczna lawa, przemyka po śnieżnej bieli. Wielebny zaczaja się na nią i po osiemnastu godzinach oddaje strzał. Na nocnym niebie lubieżnie falują zielone zorze. Huk wywołuje lawinę, która spycha nieszczęśnika w skalną niszę i przysypuje śniegiem.

Zaczyna się bardzo realistycznie, by po pewnym czasie przejść w magiczny realizm rodem z Ameryki Południowej. A chwilami nawet surrealizm (sceny, w której wielebny rozmawia z zabitą, lecz później ożywioną lisicą na temat elektryczności z pewnością nie powstydziłby się Salvador Dali). Może nawet w pewien rodzaj baśni dziejącej się w świecie rzeczywistym. Baśni, w której – oprócz ludzi – bohaterami są również zwierzęta. I przyroda. Dzika, wymagająca szacunku i pokory. A w tym wszystkim jakaś tajemnica, niepokojąca i mroczna. Jakiś sekret, niedopowiedzenie, słowa zamiecione pod dywan (albo raczej przysypane śniegiem). Rozwiązanie nastąpi w nieco uproszczonym (w formie listu do przyjaciela) zakończeniu.  

To proza poetycka, która odsłania nam widok na Islandię z lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. To realizm magiczny w wydaniu podbiegunowym. Tu islandzka przyroda wystukuje takt, nadaje rytm ciągom słów. Grają światła i półświatła, cienie i półcienie, słowa i półsłówka, które trzeba łapać między wersami, chwytać jak płatki sypiącego się z nieba śniegu. Bo każdy z nich, zanim rozpłynie się w pamięci, najpierw delikatnie poruszy literackie nerwy. Będzie jak chwilowe odczucie chłodu na skórze. A zaraz za nim przyjdzie kolejne… I wszystkie utkają opowieść o Baldurze Wielebnym, który, przysypany lawiną, z lisem rozmawiał. I o mądrym zielarzu wykształconym w Kopenhadze, który zaopiekował się przedziwną istotą nazwaną Syreną.

Przy okazji wielkie brawa dla tłumacza, Jacka Godka, którego przekład i kunsztowna stylizacja językowa sprawiają, że jest to książka wyjątkowa.

Sjón (Sigurjón Birgir Sigurðsson, ur. 1962 w Reykjaviku) to islandzki poeta i prozaik. Pisze między innymi teksty piosenek dla Björk. W roku 2005 powieść „Skugga Baldur” otrzymała nagrodę literacką przyznawaną przez Radę Nordycką.

Sjón, Skugga Baldur. Opowieść islandzka, przeł. Jacek Godek, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2009.

czwartek, 1 marca 2012

Historia miłosno-architektoniczna


Ildefonso Falcones, autor jednej z najbardziej poczytnych ostatnio powieści hiszpańskich, z wykształcenia jest prawnikiem. Swoje zainteresowania historią prawa katalońskiego w okresie średniowiecza przeniósł na karty powieści. Wyszło z tego dzieło potężne, siedmiusetstronicowe i – jak to zazwyczaj z takimi dziełami bywa – dość niespójne, na przemian nudne i wciągające, raz arcyciekawe, raz nieznośnie irytujące. Chociaż, jak na debiut, całkiem udane.

Całość składa się z kilku warstw. Nadrzędny wątek stanowi historia głównego bohatera Arnaua opisana od dnia jego narodzin do późnej starości. Ujmę to w jednym zdaniu: pochodzący z chłopskiej rodziny niewolnik wyrywa się do miasta i krok po kroku wygrzebuje się ze swojego podłego stanu. Z przyjemnością śledzimy jego drogę, karierę, sukcesy, porażki, miłości, nieszczęścia… Sporo tego. Jak w życiu. Niestety momentami bywa potwornie ckliwie: Arnau jest dobry i wierzący, niesie pomoc wszystkim potrzebującym, broni uciśnionych, kocha przyjaciół, mści się na wrogach. Klasyka. Czyta się miło pod warunkiem, że nie oczekujemy zbyt dużo od powieści popularnej. Ja nie oczekiwałem i dzięki temu nie zawiodłem się.


Kolejna warstwa to dość obszerna i podana ze szczegółami historia prawa. To nic innego jak erudycyjne popisy autora, które dość szybko nużą czytelnika. No, chyba że ten akurat lubuje się w tajemnicach prawa czternastowiecznej Katalonii. To zdecydowanie najsłabsza część książki. Wszelkie wtręty prawnicze psują klimat opowieści. Nie pasują do całości. Jak wspomniałem, autor jest z wykształcenia prawnikiem, i to chyba jego największa wada jako debiutującego pisarza.


Nierzadko zdarza się, że – swoją skąd inąd bogatą wiedzę z zakresu prawa średniowiecznego – autor wsadza w usta prostych chłopów, niewykształconych średniowiecznych robotników, uzyskując w ten sposób niezamierzony (chyba) efekt komiczny. Szczególnie, że wywody te wyglądają jak żywcem przepisane z podręcznika dla studentów. Swoją drogą to nawet niezły pomysł na skecz kabaretowy – średniowieczny rolnik tłumaczący prawniczym językiem zasady funkcjonowania folwarku pańszczyźnianego i rzucający od niechcenia łacińskimi nazwami poszczególnych przywilejów. Widać, że Falcones wykonał kawał dobrej roboty, zgłębiając niuanse średniowiecznego prawa, ale lepiej tę wiedzę wykorzystać w pracy naukowej, nie w powieści pisanej z myślą o masowym odbiorcy.


Tłem wszystkich wydarzeń jest budowa katedry Santa Maria del Mar w Barcelonie. I przyznać trzeba, że wciągające są opisy jej powstawania. Trud, znój, łzy, krew, śmierć – zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak wiele wysiłku włożyli prości ludzie w to, żebyśmy teraz mogli (niestety, często bezrefleksyjnie) pstrykać zdjęcia cyfrówkami i iść dalej wąskimi uliczkami Starego Miasta. Katedra jest bohaterką tytułową powieści i bez wątpienia – obok Arnaua – jej częścią centralną. W tym przypadku wszelkie szczegóły i terminologia techniczna służą dobrej sprawie, zbliżają czytelnika do architektonicznego arcydzieła. Pozwalają wniknąć w jego strukturę i poznać tajemnicę konstrukcji, a tym samym dostrzec i docenić potężną pracę, jaką wykonali budowniczowie i zwykli robotnicy w ciągu kilkudziesięciu lat.


Krótko – świetna, momentami porywająca historia architektoniczno-miłosna zepsuta niepowstrzymaną chęcią unaukowienia na siłę.


Ildefonso Falcones, Katedra w Barcelonie, przeł. Magdalena Płachta, Wyd. Albatros, 2011.

środa, 16 listopada 2011

Za młodością tęskno...


Ilekroć pomyślę o swoim dziadku, osiemdziesięcioletnim, chudym, zapadniętym w sobie staruszku z trzęsącymi się dłońmi, tyle razy słyszę w głowie jego słowa wykrzykiwane ze śmiertelną powagą, z jakimś żarem w sercu, z zawziętością jakąś irracjonalną, jakby wierzył, że jeszcze nie wszystko stracone – „Komuno wróć!”. I tak sobie myślę, że przecież równie dobrze to on mógłby być bohaterem książki Dana Lungu (ur. 1969), rumuńskiego dramaturga, powieściopisarza, poety. Rumunia – kraj zaskakująco bliski Polsce. Trzymany za grdykę bardziej żelazną ręką przez Nicolae Ceausescu, którego dyktatura była bez wątpienia surowsza, a koniec w 1989 roku bardziej krwawy.

Nie przeszkadza to jednak Emilii, głównej bohaterce, w tęsknocie za tamtymi czasami. Komunistyczna baba miała wtedy pracę, niezłe zarobki, od wielkiego dzwonu stać ją było nawet na jakiś luksusowy towar (w Rumunii nie było aż tak pustych półek jak w Polsce, Ceausescu rzucał sporo towaru, niestety, kosztem większego ucisku społeczeństwa). Do tego co roku wczasy nad morzem, siatka zaufanych znajomych, dzięki którym można było więcej załatwić i… to było życie! Dzisiaj – bez pracy, bez pieniędzy, żyje wspomnieniami, resztkami niegdysiejszej świetności, przywołuje stary system i wyje z tęsknoty za nim.


Baba tęskni więc za czasami, kiedy wszystko było – według niej – lepsze, nowsze, tańsze, łatwiejsze. A może po prostu tęskni za młodością? Może ogarnia ją paniczny strach przed byciem samą? Córka od kilku lat na stałe w Kanadzie, koleżanki z dawnego zakładu pracy mają swoje życie, każdy jakoś próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości, tylko komunistyczna baba jest jak ten krecik w mieście na pniaku wyciętego drzewa (któż nie kojarzy tego obrazka!). „Boże, jak dobrze na się żyło za komuny! Gdybym teraz miała w połowie tak jak wtedy, byłabym zadowolona. Jakie pół, nawet w ćwierci – i też bym dziękowała” – wykrzykuje. Ale zapomniała o podsłuchach, aresztowaniach, inwigilacjach, zamkniętych szczelnie granicach i całej reszcie ograniczeń wynikających z panującego wtedy ustroju.


Autor bez litości drwi z Nicolae, Najukochańszego Syna Narodu Rumuńskiego, oraz z jego małżonki Eleny, „światowej sławy wielkiej uczonej, doktor akademik”. Przedstawia ich jako dwoje idiotów, którzy bladego pojęcia nie mieli o prawdziwym życiu Rumunów. Obsadziwszy stanowiska państwowe bliższymi i dalszymi krewnymi, żyli w świętym przekonaniu, że lud ich kocha, a oni zapewniają mu powszechny dobrobyt. Niestety, mimo upadku dyktatury Ceausescu, nastania kapitalizmu oraz wstąpienia do Unii Europejskiej Rumunia to wciąż dość biedny kraj. Mam wrażenie, że jeszcze nie zdążył otrząsnąć się z postkomunistycznej traumy. Nad centrum Bukaresztu złowieszczo góruje przepotężne gmaszysko zwane Domem Ludu, które Słońce Karpat zaczął wznosić w latach 80. XX w. Wokół biegają bezpańskie psy, ludzie przyglądają się podejrzliwie, twarze mają zmęczone, zorane troską, a główna ulica handlowa miasta wygląda jak dekoracja do filmu o trzęsieniu ziemi.


Nie piszę tego, żeby kpić. To smutny obraz Bukaresztu, jaki zachowałem w pamięci po kilkudniowym (tak, zdaję sobie sprawę z obrzydliwej powierzchowności sądów) pobycie tamże. To miasto ma naprawdę przepiękną, tylko potwornie zaniedbaną i pokiereszowaną architekturę. Jednak coś mnie tam ciągnie, coś fascynuje. Może niezwykła historia, dzieje wielkości i upadku dyktatury, może sam Bukareszt, który wydaje mi się piękny i szpetny zarazem (podobnie zresztą jak Warszawa). Może ta dwoistość, wszechobecne kontrasty: piękno i brzydota, bogactwo i bieda, zacofanie i nowoczesność…


Książkę Dana Lungu czytałem w Rumunii. Czytanie książek na miejscu, w kraju autora, to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakie można robić. To pozwala wtopić się w narrację, zbliżyć do bohaterów, poczuć całym sobą otoczenie, w którym rozgrywa się akcja, lepiej zrozumieć kraj. A chciałbym jeszcze kiedyś lepiej poznać i zrozumieć Rumunię. Z kolejnymi książkami pod pachą.


Dan Lungu, Jestem komunistyczną babą, przeł. Joanna Kornaś-Warwas, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Zarechotała polskość


Nie kryję, że z prozą Jacka Dehnela mam pewien problem. Dwojaka jej natura. Dwojaki przeze mnie odbiór.

Z jednej strony, przyznać trzeba, talent literacki ma Dehnel niewątpliwy. Jego proza gładko sunie przez wyobraźnię czytelnika, pozostawiając za sobą wyraziste obrazy i masę pytań. W przypadku „Balzakianów" to filozofia codzienności. To cztery minipowieści o losach niczym niewyróżniających się mieszkańców naszego kraju. Tak zwykłych, tak przeciętnych i nieciekawych, że aż godnych opisania. A w nich – wady i przywary nas wszystkich. Całego społeczeństwa. Jest i zazdrość, i zawiść, i potrzeba udowodnienia swojej lepszości, pycha, próżność, gnuśność, dorobkiewiczostwo, niewiara we własne siły, zacietrzewienie, wrogość do innych, kumoterstwo, karierowiczostwo, kompleksy, zaściankowość, prowincjonalność, pretensje do lepszego świata, słoma w butach, wielkie ambicje, nieśmiałe marzenia, rozczarowania, porażki, śmierć (choć ani to wada akurat, ani przywara).

Bo też cyklik ten miał być w zamierzeniu autora próbą zmierzenia się z cykliskiem francuskiego powieściopisarza z pierwszej połowy XIX wieku. Balzak podarował nam kompletny niemalże opis społeczeństwa swoich czasów. Dehnel podsuwa nam zaledwie drobny kawałek owego wielkiego balzakowskiego zwierciadła (że użyję nieśmiertelnego stendhalowskiego porównania), które zdążyło rozbić się na miliony części od śmierci genialnego Francuza w 1850 roku. A wszystko u nas jakby gorsze, bardziej mdłe, wyblakłe. Wielkie pieniądze nie aż tak wielkie; zawrotne kariery nie takie znów zawrotne; intensywność barw nie tak oślepiająca; miasta nie tak fascynujące jak balzakowski Paryż; jedynie prowincja bardziej zaściankowa niż w XIX w. Ot, taka sobie powiatowość, lokalna taka polskość.

Nie odbijamy się w pięknym zwierciadle w złotych ramach dumnie przechadzającym się po paryskich trotuarach. Co najwyżej, i to też z niemałym trudem, możemy dostrzec się w zaparowanych lusterkach łazienkowych w plastikowej ramce w kształcie kwiatka, jakie masowo produkowano w PRL-u. „Balzakiana" to mikrokosmos polskości w kilku jej aspektach. Osobiście odbieram te prozatorskie impresje jako satyrę na nasze społeczeństwo. Jako pokazanie paluchem tego, co drażni, co uwiera, krzywdzi poczucie przyzwoitości i estetyki. A ja nie lubię opowieści o szczęśliwych i nieskazitelnych bohaterach. Ja lubię potaplać się w brudzie, smrodzie, biedzie, błocku intelektualnym. Bo tam życie dzieje się naprawdę. Nie w głowach ludziom udawanie. I za to autorowi dziękuję.

Z drugiej strony jaki mam z tym problem? Co jest nie tak? Bo coś jest przecież. Być może będzie to jeden z najgłupszych zarzutów, ale zgrzyta mi... nadmierne dopieszczenie formy. Mam wrażenie, że autor co jakiś czas nie może się wprost powstrzymać przed popisaniem się jakimś słówkiem, bardziej zawiłą składnią, wycyzelowanym do granic przyzwoitości niuansem językowym, konceptem filologicznym, który wyskakuje ni z tego, ni z owego. A gdzie taka forma do treści?! Gdzie o prostych ludziach takim językiem pisać?! Na poezję sobie zostawić. A tu niech mi kurzy siwym słowem w oczy, a nie raczy – ą, ę, – wyrafinowanym smaczkiem.

A może ja po prostu trochę mu zazdroszczę...? Ech, jednak gdzieś w trzewiach zarechotała mi ta polskość. Szlag by ją!

Jacek Dehnel, Balzakiana, WAB, 2008.

piątek, 5 sierpnia 2011

Stosunek seksualny nie istnieje (Uwaga! Zawiera wulgaryzmy)


„Na początku była chuć” – pisał Stanisław Przybyszewski w 1904 roku, kiedy obwieszczał narodowi swoje „Requiem aeternam”. Nieco ponad wiek później jakiś gówniarz śmie obwieścić, że stosunek seksualny nie istnieje. To Jaś Kapela. Mam nadzieję, że nie obrazi się za gówniarza, ale kiedy wydał swoją książkę, miał zaledwie dwadzieścia cztery lata. I poruszył krytykę. Wstrząsnął czytelnikami. Niektórymi umysłami nawet zawładnął. Zdobył wyznawców, ale też uzbrojonych w wartości przeciwników, wrogów z ramienia katolicyzmu wojującego i obrońców moralności (cokolwiek to znaczy).

A o co poszło? O dwóch chłopców. Z pozoru niewinnych. Bohaterów stosunku, którego nie było. Choć miał się odbyć. Wojtek i Eligiusz. Kumple ze studiów. Obaj chcą, ale nie mogą. Obaj coś udają. Przed sobą samymi i sobą nawzajem. Obaj w pewnym momencie z czegoś rezygnują. Obydwóm coś się nie udaje. Dwaj frustraci. Dni upływają im na filozofowaniu o dziwkach, seksie, Żydach, chujach, jebaniu, masturbacji, spermie, Dodzie, gejach, Polakach, Niemcach i innych nacjach, sztuce, religii i wielu innych problemach – ogólnie mówiąc – egzystencjalno-społeczno-filozoficznych lub moralno-fizjologicznych, jeśli tak można je ze sobą powiązać.

Kapela nie boi się wsadzać w usta bohaterów twierdzeń typu: „No tak. I Powstanie Warszawskie. Cioty musiały się buntować. Źle nam było pod Niemcem?”. Mocne, co? Ale to jest literatura! I w sumie dobrze, że ktoś ma odwagę pisać takie rzeczy. Kiedy trzeba, zdzierać maski polskiej obłudy i zaściankowości. Pokazywać jedną z wielu (bo przecież tak naprawdę nie ma jedynej słusznej) gąb naszego narodu. Wystarczyło przecież uderzyć w stół, żeby podniosły się krzykliwe głosy wielkich patriotów gotowych oddać krew za to, że według nich jest inaczej. Za to, że Polska jest tam, gdzie oni. Taką oto szczekliwą krytyką obnażyli się wszyscy dumni obrońcy jedynej, jak twierdzą, prawdy. Aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby ta książka ukazała się dwa lata później. W czas wewnętrznych, polsko-polskich burz.

Nie chcę pisać, że ta powieść to jakiś wielki przełom w dziejach naszej najnowszej literatury, bo tak – moim zdaniem – nie jest. Jestem tylko wdzięczny autorowi za jego niezależność myślenia, jakiś rodzaj powieściowego buntu przeciwko zastanej rzeczywistości, za coś przypominającego różowe wargi sromowe na czarnym tle władzy polskiego kościoła. Lubię autorów wiercących kijem w mrowisku. Drażniących się z naszą historią i kulturą. I nawet, jeśli ma to być twórczość obrazoburcza, to cóż z tego? Kto kazał pisać w sposób układny, bogobojny i hurrapatriotyczny?

Poza tym nie o wulgaryzmy w prozie Kapeli chodzi. Nie o to, że kogoś chciał obrazić. Kwestią nadrzędną jest tutaj współczesna Polska. Ta, w której teraz żyjemy. A jak ją widzą, tak ją piszą. Drodzy krytycy, nie obrażajcie się zatem na język, na te wszystkie latające po książce chuje, walenie konia i spermę. Nie patrzcie na autora jako na antysemitę i anty-Polaka. Ta książka jest o każdym z nas. O Polakach i o naszym – czy tego chcemy, czy nie – kraju.

A może Kapela napisał to wszystko, bo mu zależy na dobru kraju? A wiadomo, kiedy obywatele zaspokojeni seksualnie, to i przyrost naturalny większy. I gospodarka lepiej funkcjonuje. I z każdym rokiem dobrobyt większy kwitnie. Jaki jest zatem morał tej powieści? Polacy, do łóżek! Niech stosunek seksualny zaistnieje! A wtedy wszystkim będzie łatwiej. Przecież na początku była chuć! A wszystko z niej!

Jaś Kapela, "Stosunek seksualny nie istnieje", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2008.

czwartek, 19 maja 2011

"Dzienniki" Gombrowicza (w teatrze)


W prywatnym teatrze Tomasza Karolaka, aktora, który właśnie dostał swoje pięć minut na medialno-tabloidalno-serialowo-reklamowym świeczniku, powstał spektakl „Dzienniki" na podstawie zapisków (zapisków! to mało powiedziane, miniesejów filozoficznych raczej!), jakie Gombrowicz prowadził w latach 1953-1966. Pójdę – pomyślałem z pełną świadomością, że dzieło jaśnie panicza Witolda jest nie do przeniesienia na deski teatru. Dlatego też mogłem się spodziewać dużych cięć w tekście, spłycenia ideologii, ograniczenia wątków. Byłem na to przygotowany. Jednak to, co zobaczyłem, przerosło moje wyobrażenia.

A zobaczyłem przypadkowy i bezsensowny zlepek mało śmiesznych gagów, z których kompletnie nic nie wynika. Piotr Adamczyk jeżdżący po scenie na krześle biurowym i machający publiczności wygląda jak parodia samego siebie z okresu „papieskiego". Tomasz Karolak, który dwoi się i troi, żeby było i śmieszno, i straszno. Niestety, jest tylko straszno. Połowa padających tekstów, mimo – dosłownie – zapluwania się z wysiłku, pozostawała niezrozumiała. A nie siedziałem daleko, słuch też mam nie najgorszy.

Magdalena Cielecka chodząca w tę i z powrotem po scenie nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Sprawiała wrażenie osoby wziętej z przypadku, z ulicy, z łapanki. Siłą niemal zaciągniętej na scenę. Chyba że to specjalnie. O, to pardon, wtedy – świetna rola. Tylko po co? Reszta gdzieś przepada w mrokach zbiorowej niepamięci publiczności. Broni się jedynie Jan Peszek, ale to aktor wybitny. Wszędzie zagra tak, że wiadomo, z kim mamy do czynienia. Z wytrawnym aktorem znającym swoje miejsce w sztuce.

Gdyby Gombrowicz to zobaczył, zwątpiłby w jakąkolwiek siłę sztuki. Już go widzę, jak siedzi ze swoimi zapiskami i jedna po drugiej wyrywa kartki. Dziennik staje się coraz cieńszy. Kartki lecą na dół, spadają na scenę i zasypują aktorów. Po niedługim czasie ze sterty papierów wystają im już tylko głowy z groteskowo wyszczerzonym uśmiechem. Spada deszcz, a z dzienników robi się papka bez treści. Fizyczna miazga, makulaturowe błocko na przemiał. Cóż, nie wystarczy zatrudnić najlepszych i najdroższych aktorów, których nazwiska przyciągną publikę. Trzeba mieć jeszcze coś do powiedzenia.

Dzienniki Gombrowicza są do czytania. Nie do oglądania. Niech ten spektakl będzie przestrogą dla innych reżyserów, których los pokusi o wyczyn przeniesienia ich do teatru. Gombrowicz to był mądry facet. Co można wystawić na scenie – napisał w formie dramatu. Z prozy filozoficzno-wspomnieniowej dramatu zrobić się nie da. Dlatego Imka poszła o krok dalej – zrobiła tragedię.

Teatr Imka, "Dzienniki", reż. Mikołaj Grabowski.

poniedziałek, 9 maja 2011

Kto ma owce...


Marcin Michalski i Maciej Wasielewski. Dwóch chłopaków zafascynowanych Wyspami Owczymi. Dzięki nim dostajemy zbiór reporterskich obrazków, wrażeń, impresji o ludziach niezwykłych, niezłomnych. Rzuconych na wystające z wody kilkanaście niewielkich wysepek, których Europejczyk kontynentalny nie jest w stanie wskazać na mapie; a usłyszawszy ich nazwę, utwierdza się w przekonaniu, że niechybnie chodzi tu o bajkową krainę rodem z opowieści Tolkiena.

Autorzy wchodzą w życie mieszkańców. Sami zresztą zostają do tego zaproszeni. Tam nie ma tajemnic. Drzwi zamykać nie trzeba. Nic przed nikim się nie ukryje. Sąsiad wie, jaką bieliznę noszę, a ja wiem, co po pracy robi prezenterka telewizyjna. To sceny z życia prowincji (mówiąc językiem Balzaka). Mikroświat, raj poszukujących samotności introwertyków. Tu możesz być odludkiem i nikt nie nazwie cię aspołecznym dziwadłem.

To opowieść o narodzie żyjącym na uboczu, w swoim własnym, często niebezpiecznym, ale dość przytulnym świecie. To opowieść o ludziach, którym jest w życiu dobrze. Którzy – niczym u Reja – wiodą żywot poczciwy. Bo to opowieść o zgodzie. Z sobą samym, ze społecznością, z życiem, z naturą. Zazdrość bierze.

To prezent nie tylko dla miłośników tej mniej znanej Skandynawii. To także pozycja dla tych, którzy chcą się dać przekonać lub zaskoczyć, że życie to nie tylko huczne winopicie przy wtórze gromkich śpiewów na południu naszego kontynentu. W tej samej Europie żyją ludzie, którzy nie tyle czerpią życie, co smakują je. I to nie pełnymi garściami, lecz szczyptami. Okruchami przyjemności branymi po trochu w dwa palce.

Tyle że intensywność tej szczypty dorównuje, a może nawet przewyższa wszystkie błękity greckiego nieba; wesołe pieśni Włochów w Neapolu; fioletowe pola lawendy i zapach ziół w Prowansji; migające czerwienią suknie kobiet, które tańczą flamenco na ulicach hiszpańskich miasteczek; żółte larwy lizbońskich tramwajów pnące się mozolnie po stromych uliczkach.

Tam rządzi cisza, samotność wchodzi do domostw, wiatr przywiewa twórczą inspirację, surowość klimatu uczy pokory, częste deszcze zmywają głowy najbardziej pyszałkowatym zarozumialcom. Witamy w świecie, gdzie nie ma lepszych i gorszych. Gdzie pracownik w przetwórni ryb jest równy premierowi.

Jest jednak i druga strona tego zielonego, owczego medalu. Autorzy nie uciekają od tematów kontrowersyjnych, wstydliwych. Doroczne polowania na grindwale, które hańbią ocean szkarłatną barwą mordu; tolerancja wobec mniejszości seksualnych pozostawiająca wiele do życzenia (dość wspomnieć bojkot pani premier Islandii, która odwiedziła Wyspy Owcze wraz z żoną); skrywane głęboko kompleksy. I właśnie na tym polega dobry reportaż. Nie ubarwia, nie koloryzuje rzeczywistości. Pokazuje prawdę. Tak po prostu. Uczciwie.

PS Chłopaki, „Antka” napisał Prus.

Marcin Michalski, Maciej Wasielewski, "81:1 Opowieści z Wysp Owczych", Czarne 2011.

czwartek, 20 stycznia 2011

Relikty świetności trzepakowo-śmietnikowej


Coś jest w tej powieści, co wciąga i odrzuca zarazem. Może ta brudna zbrodnia, krwawa zemsta, chmury dymu narkotykowego, wiadra alkoholu. Gołębiewski wprowadza nas w świat przemocy, brudnego seksu, burdeli, ponurych wspomnień, które kładą się cieniem na życiu bohaterów.

Główny bohater po latach próbuje rozwikłać okrutną zbrodnię dokonaną na swoich dwóch kumplach z warszawskiego podwórka - braciach w niewyjaśnionych okolicznościach zamordowanych na początku smutnych lat osiemdziesiątych. Teraz, w nowej Polsce, bohater nieustannie balansuje na granicy marginesu społecznego. Obraca się w środowisku zaniedbanych warszawskich blokowisk, ciemnych bram, niejasnych konszachtów między ludźmi. Kto zabił? To pytanie przyświeca mu przez cały czas. Kto i dlaczego? Wydawać by się mogło, że mamy do czynienia z czystym kryminałem. Konstrukcyjnie, z pozoru, tak. Jednak Gołębiewski chce chyba co innego przekazać na kartach swojej prozy. Kryminał, kryminałem, ale - uwaga! - latka lecą - krzyczy niemal z każdej karty powieści Madame Czterdziestka, która uporczywie puka do metrykalnych drzwi pisarza.

Toż to zarówno sentymentalny obrazek minionych lat dziecięcych kreślony ręką podstarzałego już nieco punkowca, który - co tu ukrywać - lata młodości ma już dawno za sobą. A wciąż chciałby być młody. Cały jego świat, wszyscy znajomi i przyjaciele charczą i chrypią sterani upływem czasu. Niektórzy - zniszczeni - stoją nad krawędzią grobowca. Inni dawno nie żyją. „Złam prawo" to krwawa piosnka niegrzecznego chłopca pod czterdziestkę. Z jednej strony mamy zmitologizowane dzieciństwo. Z drugiej podły świat dorosłych. Świat śmierdzący dziką fizjologią, zgniłym obyczajem i odorem przetrawionego alkoholu.

Ile w tej powieści żalu, tęsknoty za pozostawionym lata temu światem dzieciństwa i młodości! Żal wyjazdów do Jarocina, wypalonych potajemnie fajek (proceder trwa nadal, ale stracił status potajemności), wypitych wódek (proceder z wiekiem się nasila), szaleńczych wygłupów, beztroski, ostrych punkowych brzmień, nieprzespanych nocy, upojnych miłości (które teraz zastępuje kompulsywny, zwierzęcy seks, byle tylko mieć z kim).

Niewielu kolegom z tego pokolenia się udało. Świat współczesny pożarł ich gębą natarczywego kapitalizmu. Konsumpcja ich połknęła, przeżuła i wypluła. Kiedyś byli panami żoliborskich podwórek. Dzisiaj są reliktami dawnej, trzepakowo-śmietnikowej świetności. Cóż, koniec końców bohaterowi udaje się rozwikłać zagadkę, ale świat od tego się nie zmienia. Co było, to było. Nie wróci. A dzisiaj - żyć trzeba. Choć nie zawsze się chce.

Łukasz Gołębiewski, "Złam prawo", Jirafa Roja, 2010.

wtorek, 21 grudnia 2010

Schodów się nie pali


Jest coś niezwykłego w sztuce reportażu. Jest jakaś nieuchwytna tajemnica polegająca na zbliżeniu się do ludzkich losów. Jest pewna bariera do przekroczenia. Bariera wstydu, być może strachu. Jest granica do pokonania. Zarówno dla czytelnika, jak i - a może przede wszystkim - dla bohaterów, życiu których się przyglądamy.

Reportaż to przecież tak bardzo kameralna, intymna przestrzeń. Czytelnik wchodzi ukradkiem w życie obcej osoby, jest jak gość albo dyskretny obserwator. Czasem czuje wstyd, że musi na wszystko patrzeć, czasem zażenowanie bezczelnym wsadzaniem nosa w nie swoje sprawy. Bo to tak, jakby wchodzić z butami w czyjeś życie. A jednak jest w reportażach coś, co nie pozwala się od nich oderwać. Coś, co wciąga czytelnika do tego stopnia, że zaczyna przeżywać przedstawione historie razem z ich bohaterami.

Czy to dobór bohaterów? A może ich losów? Albo sposób opowiadania? Prosty, zwykły. Taki, jaki usłyszelibyśmy w kawiarni, sklepie lub na ulicy. Z pewnością każdy z wymienionych czynników. Do tego dochodzi jeszcze jakość językowego przedstawienia owych historii przez Wojciecha Tochmana. Oto elementy, które wpływają na siłę literackiego dokumentu w zbiorze zatytułowanym „Schodów się nie pali".

Tochman zaprasza nas do prywatnego świata zwykłych ludzi. Ludzi nikomu nieznanych. Takich, o których nigdy byśmy się nie dowiedzieli, gdyby nie chęć reporterskiej dokumentacji autora. Ich dramaty często dzieją się tuż obok, blisko nas, czasami za ścianą naszego mieszkania. W ten sposób poznajemy matkę Wandy Rutkiewicz, zaginionej w Himalajach w 1992 r. alpinistki. Starsza kobieta wciąż wierzy, że córka żyje, że jeszcze wróci. Poznajemy też historię dobrych ludzi, którzy opiekują się chorym, bardzo brzydkim chłopcem. Ich codzienne trudności i niełatwe funkcjonowanie w społeczeństwie. Jest także opowieść o odnalezionym po latach, przygarniętym przez Cyganów chłopcu; o matce Grzegorza Przemyka; o dziewczynie porwanej w szpony sekty; o kobietach wywożonych do Niemiec i siłą zmuszanych do prostytucji; o ostatniej narzeczonej Edwarda Stachury; o założycielu Piwnicy pod Baranami Piotrze Skrzyneckim; poznajemy również tajemnice rodzinne dwóch braci bliźniaków; polskiego księdza, który zginął w zawalonym kościele we Włoszech; i wreszcie dramat siedmiorga rodzeństwa brutalnie wydartych biednej matce, która nie była w stanie ich utrzymać.

Jak widać, reportaż to przede wszystkim ludzie. Ludzie i prawda. Tam nie ma miejsca na fikcję (inna sprawa to tzw. reportaż literacki wymyślony na potrzeby skategoryzowania, skądinąd bardzo dobrej, twórczości Ryszarda Kapuścińskiego). Tam emocje i opowieści nie mogą być efektem imaginacji autora. To właśnie dzięki autentyczności jesteśmy w stanie przeżywać je wraz z bohaterami. Smucić się, złościć, cieszyć, nie dowierzać... I choć od wydania książki minęło już trochę czasu, jej uniwersalne wartości nie tracą na znaczeniu. To, o czym czytamy, dzieje się przecież cały czas. Być może nawet bliżej niż myślimy...

Wojciech Tochman, „Schodów się nie pali", Wydawnictwo Znak, Kraków 2008.

wtorek, 30 listopada 2010

Po śniadaniu


Czy trudno jest napisać książkę o książkach? Na pozór może się wydawać, że nie. Tylko po co? W zbiorze esejów literackich „Po śniadaniu" Eustachy Rylski udowadnia nam, że takie metaksiążki są potrzebne. Chociażby po to, by dowiedzieć się, jaki wpływ na czyjeś życie potrafi wywierać literatura.

Rylski zabiera nas w prywatną podróż osobistych wzruszeń i literackich impresji. Uchyla drzwi do własnej intymności. Czytelnik jest świadkiem wielkiej tajemnicy obcowania z literaturą. I nie jest to obcowanie powierzchowne, płytkie, małostkowe, ale pełne, dogłębne, niemal absolutne. To związek wręcz intymny. Czasami nawet zmysłowy. Oto jak można upajać się słowem pisanym! Pisarze i bohaterowie literaccy opisywani przez Rylskiego stają się naszymi bliskimi znajomymi. Erudycja autora pozwala nam na poznanie dodatkowych, nie zawsze znanych faktów z ich życia. Dzięki niemu zyskujemy możliwość skonfrontowania naszych interpretacji poszczególnych dzieł z przemyśleniami samego Rylskiego.

Autor uświadamia nam, że nie samo czytanie daje przyjemność, ale dogłębna analiza tego, co się czyta. Rozszarpywanie autorów, ich dzieł i bohaterów, rozbrajanie pancernych słów, wyciąganie nietypowych i oryginalnych znaczeń z wodospadu treści. Można przecież czytać i CZYTAĆ. Można czytać coś jak ulotkę reklamową Rossmana, gazetę „Metro" czy blogi niektórych polityków, po czym natychmiast o nich zapomnieć.

A z drugiej strony można CZYTAĆ, czyli rozumieć, przeżywać, interpretować! Czytać tak, jak to czyni zafascynowany Rylski z powieściami Hemingwaya. Wielbić tak, jak wielbi Rylski jedną z mało znanych bohaterek pewnego opowiadania Turgieniewa. Poddawać się takiej refleksji egzystencjalnej, jakiej poddaje się autor w czasie rozmyślań nad bohaterami „Dżumy" Camusa. Tak rozumieć literaturę rosyjską, a co za tym idzie skomplikowaną duszę Rosjan, jak autor rozumie poematy Aleksandra Błoka. Żywić taki szczery szacunek do pisarza, jaki żywi Rylski w stosunku do Jarosława Iwaszkiewicza. Tak cenić człowieka, jak ceni Rylski André Malraux. Wreszcie tak potrafić przeżywać literackie przygody jak młody autor w czasie czytania „Śniadania u Tiffany'ego".

Te siedem esejów mówi więcej o Rylskim, niż można by się spodziewać. Pozwala poznać go jako wyśmienitego, a zarazem wybrednego czytelnika. Pisarz zachęca nas do sięgnięcia po istotne dla niego lektury. Zaprasza do dyskusji, polemiki, być może konfrontacji. Czytelnik ma szanse zestawić swoją wiedzę z tym, co serwuje nam autor, czasami poddać ją weryfikacji, w większości przypadków - uzupełnić. Bez cienia ironii można napisać, że mądre to wszystko wielce, niezwykle ważne, a przede wszystkim pouczające.

Eustachy Rylski, „Po śniadaniu", Świat Książki, Warszawa 2009.

wtorek, 16 listopada 2010

Rzeczy pierwsze


Każda miłość podobno jest pierwsza. Każda praca to zaczynanie czegoś od nowa. Każda podróż to kolejne, nieznane wcześniej przeżycia i następne życiowe doświadczenia. Przecież nic dwa razy...

W „Rzeczach pierwszych" Hubert Klimko-Dobrzaniecki ogląda się na swoje życie. Okazją do tego jest przekroczenie traumatycznej bariery czterdziestu lat. Dla mężczyzny to podobno koszmar. Przynajmniej tak pisze narrator... Co widzi bohater książki? Własne dzieciństwo na śląskiej prowincji, pierwsze fascynacje, miłości, wkraczanie w wiek dorosły, pierwszy wyjazd zagranicę, podróże autostopem, zmaganie się z brakiem pieniędzy, ludzi poznanych w czasie poszukiwania pracy, wzloty i upadki, śmiech i łzy, smutki i radości.

„Pan ma nadmiar wspomnień z młodości" - powie do niego psychoanalityk. Może i tak, ale bez nich nie byłoby teraźniejszości. Bez nich nie można by napisać książki. Bez nich język cierpiałby na niedobór doświadczenia. Nazwać i opisać wspomnienie, to przywrócić je na chwilę do życia. To dotknąć przeszłości. Trudna to sztuka, z którą mogą mierzyć się tylko najlepsi. I pisarz od tego właśnie jest, by nam takiej sztuki dostarczyć. A zatem...

... czytelnik z fascynacją obserwuje galerię barwnych postaci Klimko-Dobrzanieckiego, która mieni się niczym kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. Zdarzenia gnają jedne za drugimi, wątki tańczą, a doskonale zarysowani, pełnokrwiści bohaterowie wciągają czytelnika w marsz życia i śmierci. Ta parada ekscentryków podąża szlakiem imaginacji i rzeczywistości. Nikt już nie wie, co wydarzyło się naprawdę, a co jest tylko literackim wymysłem produktywnego umysłu autora.

Jest to proza wspomnieniowa. Utkana ze zdań-relacji, opisów, które momentami mają wartość niemal reportażową. Dla narratora jest to także pewnego rodzaju forma rozliczenia z własnym życiem. On przecież, niczym Dante, znalazł się „w życia wędrówce, na połowie czasu". A to dobry moment na podsumowania. Jeszcze większa frajda dla autora, że może to zrobić publicznie, trochę z przymrużeniem oka, a trochę na poważnie. Z przyjacielskim poklepaniem czytelnika po plecach i podpowiedzią, co w życiu jest tak naprawdę ważne. I chociaż dlatego warto sięgnąć po tę książkę.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, „Rzeczy pierwsze", Wydawnictwo Znak, Kraków 2009.

piątek, 12 listopada 2010

Rzeczywistość jest w przeszłości


Na początku jest wspomnienie. Następnie powrót do przeszłości. Na nowo odkrywane zapachy, widoki, głosy, twarze. W pensjonacie wypoczynkowym z lat dziecięcych czas się zatrzymał. Jest taki sam, jaki był dawno temu, kiedy bohater przyjeżdżał tam na wakacje. I właśnie dlatego niedostępny. Czas bowiem nigdy nie idzie z duchem czasu. Musi zostać w tyle. Jak wspomnienia, przeszłość, zapachy, widoki, głosy, twarze.

Dorosły dzisiaj mężczyzna przekracza próg pensjonatu. Zwykłego, starego budynku jakich pełno jeszcze zostało po minionej epoce. Dla niego nie jest to jednak zwykłe miejsce. Tam każda deska, każdy odprysk starej farby, najcichsze skrzypnięcie schodów pociąga za sobą emocjonalne przeniesienie w czasie. Niczym pan Tadeusz te same widzi sprzęty, te same obicia... I tych samych ludzi. Tych, którzy jeszcze zostali. Którzy jeszcze żyją.

Paziński w niezwykły, wręcz poetycki sposób operuje słowem. Stwarza nastrój upadku, rozpadu, przemijania. Ten rozpad starego świata jest tu najbardziej widoczny. Wszystko rozpływa się we wspomnieniach, teraźniejszość nie istnieje. Wszak to, co jest teraz, nie ma już racji bytu. Rzeczywistość jest w przeszłości. W tym, co się pamięta. Co chce się zachować. A przeszłość jest w starym domu i w starych ludziach. Za kilka lat pewnie ich zabraknie. Zostanie tylko przetrawiona przez upływające lata pamięć.

Jest to ten rodzaj prozy wspomnieniowej, który nie trąci niedorzecznym sentymentalizmem, łzawością i nieznośną ckliwością. Bardziej wpisuje się w nurt poematu Tomasza Różyckiego „12 stacji". Tam autor sportretował własny powrót do lat młodości, stworzył własną historię, własny świat zastygły w szczelinach wspomnień. To samo czyni Paziński w prozie. Wiarygodnie i z dobrym skutkiem. Tegoroczny Paszport „Polityki" jest jednym z dowodów na siłę jego słowa.

Piotr Paziński, „Pensjonat", Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2009.

czwartek, 4 listopada 2010

Dzidzia niebomba


Dzidzia jest kadłubkiem zrodzonym z poczucia winy. Nie ma rąk ani nóg. Jest tylko brzuszyskiem z głową, bezwładnie porusza gębą, zamiast oka ma kalejdoskop, zamiast macicy - latarkę. Jest pokracznym, makabrycznym wyrzutem sumienia. Karą za wydanie Niemcom dwóch Polek w czasie II wojny światowej. Jest obrzydliwą pokutą, która spada na wnuczkę denuncjatorki - Danutę Mutter.

Dzidzia jest biedna i smutna. Wychowywana przez samotną matkę, która, jak to matka, chce dla niej jak najlepiej. Jednak po interwencji opieki społecznej zostaje brutalnie z jej rąk wyrwana. Następnie - w bojaźni przed dziwolągowatym tworem - wyniesiona niemal na ołtarze. Potem zaś - w odruchu paniki prostego ludu - odrzucona poza społeczny nawias. Wyśmiewana, bita, kopana, okryta wzgardą i obrzydzeniem.

Matka, aby dochodzić należnych jej rodzicielskich praw, przyjeżdża do Warszawy. Tutaj jednak nic jej się nie udaje, bo przecież udać się nie może. U Chutnik mamy wyraźnie zaznaczony symboliczny podział na zacofaną wieś i nowoczesne miasto. Zagubiona kobieta, spracowana i cierpiętnicza matka Polka wplątana w wielkomiejski, ogłuszający, pełen bodźców gwar nie ma czego szukać. I tak nic jej nie wyjdzie.

Mimo to rozpoczyna swoją Wielką Improwizację. Dla Danuty Mutter celą Konrada stają się schody przed Sądem Okręgowym w Warszawie. To na nich kobieta wykrzykuje światu swoje żale. To tutaj wyśpiewuje, nie Bogu, ale społeczeństwu i państwu, swoją pieśń oburzenia. Szybko jednak następuje rozczarowanie instytucjami. Danuta nic nie ugra. Mokra od deszczu wybełkocze swą tyradę do klamki w drzwiach. Sprawiedliwość zabarykadowała się w środku i nie chce wpuścić prostej kobieciny na salony.

Trzeba szczerze, choć z żalem przyznać - Chutnik rozczarowała. Nawet jej specyficzny język - żywy, płynny, naćwiekowany humorem wynikłym z uważnej obserwacji otoczenia, język, którym potrafiła wbijać pełne jadu szpile - okrutnie zawodzi. Znajdzie się gdzieniegdzie smaczek, lingwistyczny rarytasik, delicja słowna, ale to garstka zaledwie. Niestety. Na domiar złego tak charakterystyczna dla Chutnik prześmiewczość jest toporna. Nie śmieszy.

Pewnie, że fajnie jest pozgrywać się z koturnowej i przemitologizowanej historii, nierówności społecznych, prymitywnego myślenia stereotypami. I tego, jako czytelnik, od autorki oczekiwałem. Tylko w debiutanckim „Kieszonkowym atlasie kobiet" miało to swój wdzięk, było pełne świeżego uroku. W „Dzidzi" jest nieco wtórne, sztuczne i rozlazłe. Ironia już nie ma dawnego smaku. Złośliwość nie bawi tak bardzo jak kiedyś. Miała być Dzidzia-bomba, jest Dzidzia-niewypał.

Sylwia Chutnik, "Dzidzia", Świat Książki, 2010.