środa, 29 września 2010

Balladyna w Narodowym

Reżyser Artur Tyszkiewicz nie boi się Roku Słowackiego. Nie straszne mu też widmo historii z 1974 roku w postaci pędzących na Hondach Goplany, Skierki i Chochlika, którymi 35 lat temu zaskoczył wszystkich Adam Hanuszkiewicz. Tyszkiewicz robi spektakl swój, wolny od nawiązań. Bez względu na rocznice i obchody. Bez patrzenia na wieszcze, literackie i teatralne świętości.

Przed sceną kanał dla orkiestry po brzegi wypełniony plastikowymi butelkami - to jezioro Gopło. Skierka i Chochlik w absurdalnych, karykaturalnych strojach wyciągniętych niemal z kontenera na odpadki (kubły na śmieci stanowią zresztą integralną część scenografii). Goplana wijąca się niczym wyrzucona z wody tołpyga. Pustelnik zamknięty w szafie. Do tego wiejska chata i dwie nieobyte dziewuchy marzące o lepszym życiu. I Kirkor żyjący ponad stan, który objawia się niby spełnienie ich marzeń. Ponadto Tyszkiewicz wprowadza do spektaklu element dodatkowy - świetnie spełniający swoją funkcję chór. Towarzyszy on nam od początku do końca przedstawienia. Dopowiada niewypowiedziane, jest głosem skierowanym do publiczności, objaśnia, komentuje - wielka Grecja powraca w Teatrze Narodowym we wspaniałym, ultranowoczesnym stylu!

Brawa należą się także za zachowanie tekstu dramatu bez znaczących cięć. Reżyser nie bawi się - dzięki Bogu - w skoki akcji i przesunięcia dialogów. Niepotrzebny mu taki teatralny montaż. Dlaczego? Ponieważ ma pomysł na całość. Nie musi uciekać w formę, aby zakryć brak interpretacji. Bardzo udanie wydobywa elementy komiczne z tekstu Słowackiego. Gra nimi, nadaje nowe sensy, wtłacza w odpowiednio dobrane konteksty. Dzięki temu wiele scen staje się anegdotycznymi. Patrzymy na zachowania bohaterów i nieźle się bawimy. Często jednak spod tego śmiechu dobija się do naszych sumień gorycz, ironia, na końcu zaś trwoga. Wszak na twarzy Balladyny wciąż widnieje ten, nadany jej przez autora, ariostyczny uśmiech.

To groteskowe pomieszanie elementów komicznych i tragicznych jest czystą realizacją wizji Juliusza Słowackiego. Tyszkiewicz świetnie sobie z tym poradził. Dzięki temu spektakl ma szansę dotrzeć do szerokiego grona widzów. Z naciskiem na młodzież. Tak, tak, tę szkolną, która obowiązkowo musi „Balladynę" przeczytać. Być może narażę się teraz na atak, ale spektakl jest na tyle dobry, że ci najoporniejsi uczniowie, którzy za żadne skarby nie przeczytają dramatu, z powodzeniem mogą ograniczyć się do przedstawienia w Narodowym. Powinno to zabrzmieć jak komplement dla reżysera. Spektakl bowiem oddaje wszystko to, co poeta chciał w nim zawrzeć. Śmiem twierdzić nawet - choć może zabrzmi to jak pyszna uzurpacja - że sam autor byłby zaszczycony, gdyby dane mu było ujrzeć taką inscenizację.

W rolę tytułową wcieliła się Wiktoria Gorodeckaja, młoda, debiutująca niedawno aktorka, od stycznia należąca do zespołu Teatru Narodowego, i stworzyła postać przede wszystkim wiarygodną. A to najważniejsze. Jej Balladyna jest z początku prostą, ubogą dziewczyną z wiejskiej chaty. Nieco wulgarną, butną, ubraną bez gustu, z akcentem à la Jagna z „Chłopów", i podobnie jak ona znikającą wieczorami z kochankiem w zaroślach.

Następnie przeistacza się z wiejskiej dziewczyny, godnej politowania, w postać wybitnie tragiczną, wielokrotną morderczynię z pałacowych komnat. I choć słoma z butów wciąż jej wystaje, ona za wszelką cenę stara się dopasować do nienaturalnych dla siebie wnętrz. Jak w klasycznej tragedii zdejmuje nas litość pomieszana z trwogą. Kiedy w ostatniej scenie sama na siebie wydaje wyrok. Kiedy - „Winna śmierci" - brzmią jej ostatnie słowa, chociaż doskonale wiemy, jak całość się kończy, drżymy w nienazwanym lęku, zanim słowa te padną.

Chyba ze strachu, gdyż tak naprawdę sami nie wiemy, czy w ostatniej chwili Balladyna przypadkiem nie powie czegoś innego - „A dajcie wy mi wszyscy święty spokój!" - na przykład. Oglądamy znane, ale jakby pierwszy raz, na nowo. Bo też jest to rzecz zupełnie nowa. Świeża, wartka, śmieszna, zaskakująca. Dobra - po prostu.

wtorek, 28 września 2010

Prowadź swój pług przez kości umarłych


Niemałą odwagą trzeba się wykazać, by nagle - po kilkunastu latach tworzenia powieści tzw. poważnych - z premedytacją i publicznie przyznać się do tego, że taka forma pisarstwa męczy. I jawnie, a nawet bezczelnie przejść do gatunku z niższej półki rankingowej - do zwykłego kryminału!

A, fuj! Jak tak można? Obruszyli się z pewnością niejedni. Inni w tym czasie kręcili głowami, nieliczni może wierzyli w powodzenie tego przedsięwzięcia. Bo chociaż ostatnio kryminały koślawo, ale jednak wychodzą z literackiego bagniska (dość wspomnieć o Marku Krajewskim - restauratorze gatunku), to nadal są postrzegane jako nie ta najwyższej próby literatura, nie ta Piękna, nie ta przez duże „P". A jednak pozory mylą!

Tokarczuk postanowiła zabawić czytelnika, albo może zabawić się z nim - gatunkiem, konwencją, formą, tematem. Otrzymaliśmy powieść ni to czysto kryminalną, ni to stricte thrillerowatą. Autorka raczy nas połączeniem traktatu ekologicznego z mocnym wątkiem antymyśliwskim; okruchami poezji Williama Blake'a, cytatami i przysłowiami z jego twórczości; zagadką kryminalną, którą większość czytelników z pewnością rozwiąże w mgnieniu oka; sielskim lub mrocznym (w zależności od pory dnia lub roku) klimatem górskiej wsi na pograniczu polsko-czeskim; w końcu domorosłą astrologią, raczej amatorską zabawą niż poważną nauką, chociaż traktowaną z dużą dozą szacunku i wiary weń.

Główna bohaterka, Janina, o poczciwie brzmiącym nazwisku Duszejko, ma swoją własną teorię na temat morderstw popełnianych w okolicy, gdzie kilka domków na krzyż i niewielkie miasteczko nieopodal sprawiają, że wszyscy znają się jak łyse konie, albo przynajmniej kojarzą się z widzenia. Oczywiście nikt nie chce jej wierzyć i traktuje jak dziwaczkę, wariatkę, czarownicę bez mała. Kryminalna formuła powieści jest jednak tylko swego rodzaju formalnym chwytem, otoczką, do której nie należy zbytnio się przywiązywać.

Aby nie doszło do nieporozumień, do powieści należy podejść w jeden tylko - moim zdaniem - możliwy sposób. Należy kategorycznie i bezwzględnie zachować dystans. Inaczej nici z refleksji. Inaczej przyjemność szlag trafi, a wszelkie próby zrozumienia przesłoni zbytnia wiara w ulubione zajęcie krytyków (tutaj miejsce na autoironiczny uśmiech) - szufladkowanie. Jeśli ktoś bowiem zechce czytać „Pług" jak kryminał, którym to książka została okrzyknięta, srogo się rozczaruje. Jeśli podąży tropem thrillera, o którym wspominała sama autorka, też nie przewróci ostatniej strony z poczuciem zadowolenia.

Nie kręć nosem ponad pługiem

Idźmy więc tropem samej autorki, która - powtarzam - chciała oderwać się od tradycyjnej linii swojej twórczości, szczególnie po „Biegunach", i spróbować nowej formy, może mniej wymagającej, niezbyt poważnej (poważanej?), lżejszej po prostu. Czytelniku, pójdź tą samą drogą w czasie lektury! Odetchnij i ty po wymagających większego skupienia „Biegunach". Zdystansuj się do formy! Nie doszukuj się innych treści poza tymi, jakie autorka podstawia ci pod nos! Wtedy osiągniesz sukces interpretacyjny i czytelnicze spełnienie.

Mam wrażenie, że gdyby wszyscy, którzy kręcą nosami nad „Pługiem", spuścili trochę z tonu, wyzbyli się nadętej bufonady i podeszli do książki Tokarczuk z radosną chęcią nieskrępowanego siermiężną powagą czytania, odkryliby, że nawet autorka „Prawieku" może pisać z dystansem nie tylko do rzeczywistości, do literatury i do czytelnika, ale także do samej siebie. Któż z nas nie miał bowiem wrażenia, że urocza i momentami zabawna pani Duszejko to alter ego samej pisarki?

poniedziałek, 27 września 2010

Piosenka o zależnościach i uzależnieniach


Pięćdziesiąt „wierszy-zwrotek" liczy sobie piosenka poety. Każdy wiersz bowiem jawi się nam jako kolejna odsłona, następna część całości, jako fragment piosenki wyśpiewanej drapiącym gardłem, bolącymi strunami głosowymi, a wcześniej zapewne drżącą ręką napisanej.

Tkaczyszyn-Dycki zaczyna swój śpiew (a może nucenie albo pomrukiwanie pod nosem?) od apostrofy: „daj mi słowa abym kres/ nazwał umiejętnie kresem". Nie wiemy, do kogo kieruje te słowa. Wiemy tylko, że dzięki nim, a głównie dzięki natchnieniu owe słowa rodzącym, jest szansa na znalezienie się bliżej Pana Boga. Niech czytelnika jednak nie zmyli ta niebiańska figura! Nie mamy tu do czynienia z tradycyjną poezją religijną. Dycki tworzy raczej swoją własną wiarę, a może raczej tylko jej pozór.

Ów kres, o nazwanie którego autor prosi w pierwszym wierszu, zostanie nazwany w wierszu ostatnim, gdzie również wystąpi Bóg (nie mogę oprzeć się wrażeniu, że użyty jest tam tylko jako zwykła figura retoryczna). Wtedy też czytamy: „Panie Boże [...] uczyń mnie poetą". Czyim zatem dziełem są utwory w tomiku pomieszczone? Jak widać, na pewno nie poety - ten jeszcze (w mniemaniu autora) nie został „uczyniony".

Czytelnik podróżuje przez kolejne wiersze ponumerowane zwykłymi, rzymskimi cyframi. Autor pozwala nam krok po kroku odkrywać swój świat. A my powoli składamy go w większą całość. I chociaż tomiki wierszy, choćby z formalnego punktu widzenia, zakładają pewną fragmentaryczność, nieciągłość, my mamy poczucie, że poszczególne stacje na naszej drodze łączy ze sobą coraz więcej. Umiejętnie używane powtórzenia, nawiązania pomiędzy poszczególnymi utworami pozwalają na ten rodzaj ciągłości, która stawia czytelnika przed doświadczeniem życia poety (a jednak - poety! pomimo przytoczonych wcześniej końcowych słów).

Mijamy ludzi, którzy niegdyś mu towarzyszyli. Spoglądamy na ich twarze. Już ich nie ma. Znikli, przeszli, przeminęli. Bez nich jednak nie byłoby teraz Dyckiego. Przychodzi taki czas, kiedy trzeba stanąć na wprost naszych przodków, zmierzyć się z przeszłością. Zapytać: kim jestem? Skąd jestem? Z kogo jestem? Dobrze znaleźć odpowiedzi. Choć nie zawsze jest to możliwe. Jednym z głównym tematów piosenki (piosenka! jakże niewinnie i infantylnie to brzmi!) jest matka. Napisać trzeba szczerze - rozliczenie z nią. Spojrzenie na to, jaka była, co po niej zostało, i jaki ma to wpływ na samego autora. Gorzkie to refleksje. Smutne i przygnębiające wspomnienia. Bolące wciąż rany zostają rozdrapane słowami. Szarpiące się zdania gryzą myśli, ale przecież tak być musi! W końcu „z językiem trzeba twardo".

Gdyby nie dumne wystawienie piersi ku własnej przeszłości, gdyby nie szczera walka z własną historią i pokonanie strachu oraz - co najważniejsze - wstydu, nie można by się do końca określić. Tkaczyszyn-Dycki zrobił to publicznie. Matka i jej wpływ na dziecko, na jego psychikę to temat, z którym każdy z nas powinien się zmierzyć. I prędzej czy później do tego pewnie dojdzie. Przecież dzięki niej jesteśmy tymi, którymi jesteśmy.

Oprócz tego poeta walczy także z językiem, słowami, poezją („współczesna poezja polska to nekrologi"), książkami („księgozbiory nie są nam dziś potrzebne"), ojczyzną, Polską, Ukrainą, przyjaciółmi, historią, erotyzmem, seksualnością, chorobą, dzieciństwem, alkoholem, śmiercią, przemijaniem, Bogiem. A wszystko zamyka w prostych, przejrzystych zdaniach. W wierszach niedługich, pojedynczych „zwrotkach" piosenki o zależnościach i uzależnieniach. Wszystkie wymienione wyżej wartości i pojęcia składają się wszak na życie większości z nas. Jesteśmy od nich zależni, czasami wręcz uzależnieni - jak w tytule. Dlatego m.in. uniwersalizm tej poezji sprawia, że odnajdujemy się razem z Dyckim między jednym a drugim słowem, między trzecim a czwartym wierszem, między kolejnymi stronami. A w końcu - w całości.

I wiemy, że być może kiedyś sami staniemy przed lustrem. I przyjdzie nam spojrzeć sobie w twarz. Nie wszyscy się na to zdobędą. A kto się odważy to spisać? Jeszcze mniej z nas. A nawet jeśli, to kto się odważy to wydać, upublicznić? Zaledwie garstka. I właśnie tak zostaje się poetą.

piątek, 24 września 2010

Bar "Bambino" i przemijanie


Heraklit z pewnością nie jako pierwszy wykrzyknął „Panta rhei!". Nie był również odosobniony Jan Kochanowski, pisząc „Zacność, uroda, moc, pieniądze, sława/ Wszystko to minie jako polna trawa". I nie Szymborska ostatnia oznajmiła: „... zła godzino [...] jesteś, a więc musisz minąć". Inga Iwasiów, autorka powieści „Bambino" (nominacja do nagrody Nike 2009), także nie jest wolna od podobnych przemyśleń.

Gdyby poważnie przyjrzeć się całej światowej literaturze, ponad 90 proc. wszystkich książek - w mniej lub bardziej bezpośredni lub świadomy sposób - traktuje o upływającym czasie. W tym stwierdzeniu można pójść jeszcze dalej - wszystkie książki są o przemijaniu! Albo inaczej - można je interpretować w kategoriach przemijania. Choćby z tego powodu, że bez względu na treść, same poddane próbie czasu, ostają się lub nie w pamięci ludzi i historii literatury. I nawet z pozoru błahy wierszyk o kwiatkach nieznanego autora z XVII wieku, dla nas - żyjących tu i teraz - będzie z perspektywy kilku wieków wierszem o czymś, co minęło! Bo gdzież są tamte kwiaty!? W powieści też nie można pominąć kategorii czasu! Nawet gdybyśmy na trzystu stronach opisali jedną sekundę, ta sekunda przecież mija! I minie! Zostawmy jednak na boku rozważania filozoficzno-literackie i powróćmy do Ingi Iwasiów i „Bambino".

Maria, Jan, Anna i Ula. Ich czworo odgrywa główne role w tym ponurym spektaklu. Bohaterowie znaleźli się w powojennym Szczecinie. Mieście brudnym, smutnym, poszarzałym nie tylko od lat wojennych, ale także od trosk i zmartwień jego mieszkańców, którzy snują się po nim wpleceni w codzienną rutynę - wyrwani z rodzinnych domów. Miejscem, które ich łączy, jest bar mleczny „Bambino". Przez tę niepozorną, peerelowską jadłodajnię przepływają wody ich życia. Każde z nich ma inną przeszłość, inne doświadczenia. Każde z nich o czymś marzy, lecz nie jest w stanie tego osiągnąć. Ich losy splatają się ze sobą, trwają i przemijają. Obserwujemy wydarzenia od roku 1940 aż po schyłek lat 70., lata tuż powojenne i najczarniejsze czasy komunizmu.

Każde z nich mierzy się z demonami przeszłości, stacza walkę ze schedą po wcześniejszych pokoleniach, szarpie się z doświadczeniami, próbuje strzepnąć z siebie warstwę pyłu przeżyć, jaki pokrył ich, zanim znaleźli się w wielkim mieście. Szczecin z jednej strony jawi im się jako ziemia obiecana otwierająca przed nimi wiele nowych możliwości i perspektyw, z drugiej jednak strony nic im w konsekwencji nie daje. Może jedynie przysparza dodatkowych trosk, kłopotów, zmartwień, zmarszczek. Wszak wszyscy się starzeją, co też jest wyraźnie w powieści podkreślone.

Czas pędzi, gna, leci niczym rozpędzony pociąg życia, mijają lata (poszczególne rozdziały mają w tytułach kolejny rok, w którym rozgrywają się opisywane wydarzenia), a my obserwujemy bohaterów i... nic. Prawda, że każdy z nich ma emocje, potrzeby, marzenia, namiętności, problemy i radości, ale koniec końców nie zostaje z tego... no właśnie - nic. Przerażająca to wizja. Biedni ludzie. Nieszczęśliwi. Ba! Czyż wszyscy nie znajdujemy się przecież w tym samym tyglu? Czy bez względu na miejsce zamieszkania nie zachowujemy się podobnie? Czy po nas miałoby pozostać coś więcej niż po zapomnianych mieszkańcach powojennego Szczecina? Równie dobrze mógłby to być Szanghaj, jak i nieznana nikomu wieś pod Białymstokiem.

Może smutek bijący z tych kart, może aż nazbyt naoczna chronologia wydarzeń, może czasy, o jakich Iwasiów pisze, sprawiły, że tylko jedna rzecz zostaje mi w głowie po przeczytaniu tej książki. Przemijanie, które jest w nas od dnia narodzin, towarzyszy nam przez całe życie. Refleksja nienowa, każdy jednak odkrywa ją kiedyś dla siebie po raz pierwszy. Refleksja powszechna, by nie powiedzieć wręcz pospolita, ale jakże piękna może się okazać, gdy opisze ją Inga Iwasiów!

poniedziałek, 13 września 2010

Dom nadzoru


Twórczości Tomasza Sobieraja, autora książki „Dom nadzoru", nie znałem wcześniej. Co więcej, nawet nie słyszałem o istnieniu samego pisarza (a także fotografika). Teraz, po lekturze tego niewielkiego zbioru opowiadań - rzecz jasna - jest mi ona bliższa. I cieszę się z tego. Cieszę się, bo też ta książka jest naprawdę dobra. Nawet bardzo.

Zawsze przed przeczytaniem książki autora wcześniej nieznanego, nawet ze słyszenia, odczuwa się pewien niepokój, czasami ciekawość, czasami książkę odkłada się na później, żeby przypomnieć sobie o niej po pół roku. Nigdy nie wiadomo bowiem, co nas czeka. W tym przypadku było podobnie. Sobieraj? A kto zacz? W życiu o nim nie słyszałem (książkę dostałem). Przyznaję, że „Dom nadzoru" leżał i czekał na swoją kolej. Kiedy zabierałem się zań, nie nastawiałem się na nic.

I przyszło to, co w odkrywaniu nieznanych literackich światów jest najpiękniejsze. Niespodzianka, nieoczekiwane, zaskoczenie, a nawet zachwyt. Jest to po prostu pięknie napisana książka. Mądra, głęboka, spokojna, przemyślana, zamknięta, dopracowana. Lubię takie czytelnicze odkrycia. Oj, lubię!

„Dom nadzoru" to pięć niedługich opowiadań. Każde o czym innym, choć utrzymane w podobnej estetyce literackiej. Poznajemy zatem mężczyznę, który wbrew sobie wykonuje znienawidzony przez siebie zawód obrzezującego, a wolność odnajduje dopiero w śmierci („Mohel"). W opowiadaniu „Panoptikum" dwoje dzieci odkrywa okrutną prawdę o sobie i swoim ojcu, kiedy okazuje się, że są tylko... (nie mogę napisać!). „Azyl"" z kolei to impresja na temat wolności sztuki i artysty w być może nieodległej przyszłości. „Wycieczka" przeraża realizmem i tym, że to literackie, fikcyjne przecież proroctwo, może się spełnić. „Instytut" natomiast to wariacja na temat eksperymentów medycznych i zabawy człowieka w Pana Boga, a do tego niesamowita ekspresja przeżyć wewnętrznych bohatera.

Co łączy te krótkie formy? Czym się wyróżniają? Co tak bardzo mi się w nich spodobało? Wszystkie opowiadania Tomasza Sobieraja są niezwykle klimatyczne, mają w sobie coś z wielkiej tajemnicy, czasami bardzo przerażającej, niebezpiecznej, przez to też pociągającej, wciągającej czytelnika w mroczny, chwilami albo niezwykle realistyczny, albo zupełnie odrealniony świat.

Przepełnione są wizjami, które porównywane są do tych, jakie możemy znaleźć w dziełach Kafki czy Schulza. Inspiracja Sobieraja, szczególnie tym drugim pisarzem, jest widoczna i bardzo dobrze wykorzystana. Uderzają nie tylko wizje, obrazy, klimat opowieści, ale również język - niemal poetycki, cichy (jeśli można tak go określić), bogaty, czysty, a przy tym wartki.

Pełno w tych utworach szalenie mądrych, filozoficznych przemyśleń, spostrzeżeń na temat społeczeństwa, życia, śmierci, relacji między ludźmi - czyli de facto tego wszystkiego, co zawsze nas interesuje i co znajdujemy w większości dzieł literackich. Ale ta forma! Forma! Forma, styl i treść! Nie jestem w stanie doczepić się do niczego. Straszne. Dziwne. Prawdziwe. Szczere gratulacje dla autora!

czwartek, 9 września 2010

Polowaneczko


Uwaga! Książka tylko dla czytelników o mocnych nerwach. Zawiera treści okrutne oraz opisy nieludzkich praktyk wywołujące odruchy... i tu można wpisać pełną gamę emocji, jakie ta publikacja rozbudza, a zatem: odruchy obrzydzenia, odruchy wymiotne, odruchy współczucia, żalu, litości, troski, trwogi, lęku, przerażenia, u niektórych śmiechu albo obojętności (czyli de facto brak odruchu).

Całość oparta jest na artykule Tomasza Matkowskiego. Oprócz jego treści zamieszczony jest tam również wywiad Mariusza Szczygła z autorem, głos internautów na forum oraz list rzecznika prasowego Polskiego Związku Łowieckiego, który jest odpowiedzią Związku na zarzuty Matkowskiego. Tyle. A teraz do rzeczy.

Artykuł główny, artykuł-matka, od którego wszystko się zaczęło, jest znakomity. W sposób bezpośredni opisuje przebieg polowania oczami obserwatora (Matkowski brał bierny udział w polowaniach jako tłumacz zagranicznych myśliwych). W tej części książki jawi nam się obraz pełnego okrucieństwa i zwyrodnienia ludzi, którzy dla zwykłej zabawy, zasłaniając się tandetną ideologią, wybijają rocznie jedną trzecią dzikiej zwierzyny w Polsce. Opisy bólu zwierząt, sadyzmu myśliwych, ich prymitywnych, wręcz neandertalskich zachowań budzą, mówiąc najdelikatniej, niesmak. Tekst jest napisany świetnym językiem, czyta się go szybko i wywołuje na czytelniku wielkie wrażenie.

Kolejna część książki - wywiad Mariusza Szczygła z autorem - jest niepotrzebna i wtórna. Najbardziej zastanawiające jest umieszczenie komentarzy internautów i swoich własnych w kolejnym rozdziale. Ta część zajmuje najwięcej miejsca. Przyznam, że brnąłem przez nią z trudem. I to nie dlatego, że po raz kolejny przedstawiono tam niewyobrażalne męki zwierząt leśnych konających całymi dniami po nieudanym strzale pana z piórkiem w kapeluszu. Coś mi w tym wszystkim zgrzytało, coś mną szarpało.

Co to było? Może po kolei: jestem przeciwnikiem polowań i bezmyślnego mordowania zwierząt. Obiema rękami mógłbym podpisać się pod artykułem Matkowskiego, ponieważ zgadzam się z jego poglądami. Wycinki z forum wydały mi się jednak tak bardzo wybiórcze i tendencyjnie dobrane, że straciłem całą przyjemność ze śledzenia ich (choć dobrnąłem do końca). Autor zarzuca myśliwym brak konkretnych argumentów na swoją obronę - to prawda - nic nie usprawiedliwia ich masowych mordów. Ich zmasowany atak, wypowiedzi częstokroć niskich lotów intelektualnych, błędy ortograficzne i gramatyczne ukazują ich słaby poziom edukacji.

A raczej to właśnie Matkowski ukazuje ich takimi, specjalnie dobierając odpowiednie cytaty myśliwych. Sam zaś uznaje siebie i obrońców zwierząt za świętych. Ich wypowiedzi są piękne składniowo, dobrze skomponowane. Oni są wykształceni i kulturalni. Polujący panowie z brzuszkami - są źli i głupi. Sam autor zabrnął w ślepą uliczkę, dał się złapać we własne sidła. Wytyka dziecinność argumentów członków kół łowieckich, a sam dobiera materiał tak, aby nie zostawić na nich suchej nitki. Co też jest dziecinne. O, paradoksie!

Niepotrzebne zamieszczenie forumowych dyskusji, i to skrajnie nieobiektywnych, spowodowało, że książka wiele straciła. Opluwanie jadem myśliwych (którzy bez wątpienia uprawiają nader haniebny proceder) jest poniżej godności człowieka na poziomie. Zabawa w piaskownicę trwa w najlepsze i sam autor w nią wszedł ze swoimi łopatkami i wiaderkami. Nieładnie. Fe! A mogło być tak pięknie i ciekawie...

czwartek, 2 września 2010

Kieszonkowy atlas kobiet


Sylwia Chutnik - kulturoznawczymi, absolwentka Gender Studies, działaczka społeczna, założycielka Fundacji MaMa, przewodniczka po Warszawie. W roku 2008 debiutuje „Kieszonkowym atlasem kobiet" i z miejsca zostaje ogłoszona literackim odkryciem sezonu, dostaje Paszport Polityki, a jej tekst Waldemar Śmigasiewicz przenosi na deski Teatru Powszechnego w Warszawie.

Autorka maluje przed nami cztery historie kobiet. A raczej trzy historie kobiet i jedną - jak sama go nazywa - paniopana Mariana. Wszystkie splatają się w jednym miejscu - w bloku przy ulicy Opaczewskiej w Warszawie. Mamy więc cztery typy: bazarówy, łączniczki, podróbki i księżniczki. Już pierwszy obraz wprawia czytelnika w prześmiewcze drżenie, poraża szyderstwem i doskonałą obserwacją zarazem.

A zatem wkraczamy na bazar - królestwo domowych kur, wymiętych psychicznie przez mężów gospodyń, zapuszczonych lumpiarek, kloszardowych bab, wiejskich prymitywek, zakutanych w szmatowate ciuchy wrzeszczących i brudnych kobiecin, które niedomytą ręką wrzucą ci kawał słoniny do foliowej reklamówki, a potem obliżą paluchy przy przeliczaniu pieniędzy. Nie bójmy się mocnych słów. To dopiero początek. Przed nami jeszcze ponad dwieście stron zmagania się z taką polskością. Taką, z którą ciężko się nam pogodzić.

W tej książce jest mnóstwo znakomitych obserwacji opisanych językiem odważnym, dosadnym, pełnym współczesnych i najbardziej aktualnych odniesień do naszego tu i teraz. To jest totalny (modne obecnie słowo) obraz współczesności. Z jej największymi brudami, nietolerancją, zaściankowością, prymitywizmem, małkością, małością i gnuśnością. To jest obraz kobiet, które same nie potrafią. Nie potrafią uniezależnić się od mężczyzn, wziąć życia we własne ręce, zrobić czegoś dla siebie, wyjść problemom naprzeciw, być odważnymi, przestać żyć przeszłością - to wszystko oczywiście jawne postulaty feministyczne (co nie jest zarzutem!). Bardzo dobrze! Przecież aż chce się przekląć siarczyście, krzyknąć głośno, potrząsnąć gwałtownie za kołnierz, kopnąć mocno w tyłek. Tak przecież być nie może. Nie marnuj sobie życia, kobieto! - zdaje się wołać autorka z kart książki. Dręczy ten obraz. Męczy, bo można poczuć się bezsilnym i złym na taką rzeczywistość. Iście gombrowiczowska polskość kole, drażni i uwiera.

Książka zebrała znakomite recenzje. Pytanie tylko jedno - czy wszystkie brawa, zachwyty, cały splendor i gloria spłynęły na Sylwię Chutnik zasłużenie? Na to trudno odpowiedzieć. Najpierw trzeba przeczytać książkę - to oczywiste. A potem... co potem? Co jeszcze przeczytać? Nic więcej nie ma... Po tej jednej publikacji można się pozachwycać, ale póki co spokojnie. Bez nadgorliwości. Można przez przypadek i zupełnie nieświadomie postawić zbyt wysoką poprzeczkę, której pisarka nie przeskoczy. Zamiast mówić i pisać: „Kieszonkowy..." to najlepsza w ostatnich latach polska proza (od czasu debiutów Masłowskiej i Dehnela), warto podejść do tematu mniej emocjonalnie: „Kieszonkowy..." to kawał świetnej prozy, mamy nadzieję, że Chutnik z każdą kolejną książką będzie coraz lepsza. Po co później się rozczarowywać? A ostatnio trochę takich rozczarowań było. Wystarczy wspomnieć Wojciecha Kuczoka, którego „Senność" przez wielu została przyjęta literalnie, po tytule - jako usypiająca.

Dlatego też zalecałbym szczególną ostrożność. Powieść jest bardzo dobra. Ja jednak, zanim oznajmię, że Chutnik jest w moim przekonaniu jedną z najlepszych polskich pisarek początku XXI wieku, poczekam na przynajmniej dwie kolejne publikacje tej autorki, które - mam nadzieję, że się pojawią. I - mam również nadzieję - że nie rozczarują. Chciałbym nawet napisać - jestem pewien, że się nie zawiodę. W końcu dzięki „Kieszonkowemu..." jestem jeden krok bliżej do zostania feministą.

środa, 1 września 2010

Tutaj


Recenzowanie Szymborskiej to porywanie się z motyką na słońce. Przynajmniej takie było moje odczucie w momencie, kiedy myślałem, co by tu napisać. Zachęcać do czytania jej wierszy nikogo nie trzeba. Krytykować? Nie potrafię. Nie chcę. Nie muszę. A może właśnie powinienem? Najlepszy sposób jest zarazem najprostszy - napisać o swoich wrażeniach po zapoznaniu się z treścią „Tutaj". Nie od razu. Po ponownym przeczytaniu. Kilkukrotnym. Po wielu dniach.

Najnowszy tomik noblistki zawiera dziewiętnaście wierszy. Jest zatem dość skromny objętościowo. To oczywiście ani zarzut, ani pochwała. Po prostu taki jest. A co do samych wierszy. Szczerze - nie porywają jak kiedyś, kiedy poznawało się twórczość poetki. Pytanie tylko, czy tego się od nich oczekuje? Czy muszą porywać? Moim zdaniem nie muszą. To skromny tomik. W jak najlepszym znaczeniu. Ktoś taki jak Szymborska nie musi się już puszyć, nadymać, rozrastać do niebotycznych popisów językowych. To często domena autorów młodych, początkujących i chcących zwrócić na siebie uwagę. Ona - wystarczy, że napisze kilka słów - a czytelnicy nie będą zawiedzeni.

No właśnie - wystarczy, że napisze kilka słów. Mnie osobiście bardziej do gustu przypadły wiersze najkrótsze, te, które mają w sobie coś z aforyzmów. Ścięte celną puentą, zwieńczone zaskoczeniem przeradzającym się w zachwyt nad ich prostotą. Gorzej z tymi długimi, które wydały mi się czasem przegadane, kręcące się w kółko jakby w poszukiwaniu własnego sensu, który mógłby zostać oddany już po pierwszych dziesięciu wersach - przecież Szymborska to potrafi! Niektóre z nich wolały rozlać się na trzy strony i prowokować, kusić, szukać zaczepki do polemiki, intelektualnej bójki z nimi. Co też może świadczyć tylko na ich korzyść.

Wiele jak zwykle odniesień do codzienności, dnia powszedniego. Wiele rzeczy zwykłych, prostych. I taki sam język. To najmocniejsza strona Wisławy Szymborskiej. To też najmocniejsza strona tego tomiku. Jak można napisać o ludzkiej tragedii? Używając najbanalniejszych słów. Bez zbędnych metafor. Prostota jest najbardziej uderzająca. Wstrząsa, bo nie ubiera przeżyć w zbędne ozdobniki językowe, puste metafory, które są nam tak obce w najstraszniejszych dla nas momentach życiowych. Kobieta, która straciła ukochanego w katastrofie lotniczej nie wypowiada się językiem poetyckich porównań i wyszukanych środków stylistycznych. Mówi: „Wpadłam w gniew, bo to na pewno nie on./Nie zrobiłby mi tego, żeby tak wyglądać".

Prawda jest taka, że Szymborska nikomu ani nie musi, ani nie chce niczego udowadniać. Jako laureatka nagrody Nobla może mieć pewność, że wszystko, co napisze, będzie ważne. Niekoniecznie (choć często też) wybitne, znakomite, ale ważne.